Angielski przewodnik po Polsce, której nie ma
W XIX-wiecznych przewodnikach znanego angielskiego wydawnictwa „Murray’s” Warszawa jest przedstawiona jako miejsce sympatyczne, lecz w którym nie warto spędzać dłuższego czasu. A Kraków jako miasto z horroru. Choć nastrojowego. W każdym razie – to dobra okazja, by spojrzeć na nasz kraj z nowej perspektywy.
W 1865 roku, dwa lata po powstaniu styczniowym, wydano w Londynie przewodnik po Polsce. A właściwie po imperium rosyjskim. Tyle tylko, że wydawca był na tyle uprzejmym, by nasz kraj wyodrębnić spośród innych krain carskiej monarchii. Jak opisuje Polskę „Handbook for Travellers in Russia, Poland and Finland”?
W Polsce, czyli gdzie?
“Dla wielu angielskich czytelników historia Polski zaczyna się wraz z polskimi nieszczęściami. Wyjąwszy wielkie zwycięstwo Sobieskiego pod murami Wiednia, niewielu Anglików jest w stanie przywołać jakiekolwiek istotne wydarzenie w polskiej historii przed pierwszym rozbiorem i partyzantką Konfederatów Barskich, drugim rozbiorem, insurekcją kościuszkowską i rozbiorem trzecim” – czytamy we wstępie do działu poświęconemu naszemu krajowi.
Jak widzimy, drodzy Państwo, niewiele się zmieniło.
Pod pewnymi względami w ogóle na świecie zadziwiająco niewiele się zmienia. Wystarczy poczytać „Listy z Rosji” Astolphe’a de Custina z połowy XIX wieku, by nie móc wyjść ze zdumienia przez dłuższy czas. Rosja bowiem widziana przed 150 laty z Zachodu, może się wydać Rosją widzianą choćby wczoraj.
Polska jako część błotnistego monolitu
Mało zmieniło się także postrzeganie Polski na Zachodzie. A raczej jego brak. Tak jak 150 lat temu, nasz kraj stanowi dla Zachodu część jednolitej, błotnisto–szarej masy zwanej Europą Wschodnią.
Wschodnią, bowiem określenie „Europa Środkowa” jest już niuansem, którego zachodnie oko nie jest w stanie oderwać od monolitu, który zaczyna się na wschodniej granicy Niemiec, a kończy w najlepszym razie gdzieś na wschodnich rubieżach państw bałtyckich, ale zazwyczaj gdzieś na wybrzeżu Pacyfiku.
Bylibyśmy głupi, gdybyśmy się zżymali i dąsali na taki stan rzeczy. Nie, świat nie ma nas w głębokim poważaniu z powodu wielkiego, ogólnoświatowego antypolskiego spisku. Jeśli nam to przeszkadza, zamiast pomstować i tupać butami, zastanówmy się, dlaczego tak jest. I co z tym można zrobić. Bo powody, dla których reszta świata postrzega Polskę tak, jak postrzega, niczym się nie różnią od powodów, dla których Polacy postrzegają inne kraje tak, jak postrzegają. Działają te same stereotypy i mechanizmy oceniania, żadne inne.
Tsudozozoemietzy o Po-Lekhach, czyli ya nye dam na vudke
Zresztą, czytając opisywaną dalej przez autora przewodnika historię braci Lecha, Czecha i Rusa, zapisywanych jako „Lekh, Tchekh and Russ”, można ich nawet zrozumieć: przecież Anglicy muszą patrzeć na te imiona podobnie podobnie, jak my byśmy patrzyli na imiona bohaterów fińskich eposów, których imion nie tylko nawet nie próbujemy zapamiętać, ale i porządnie odczytać.
Gdy autor przewodnika próbuje wywieść nazwę „Polak” od słowa „Lech”, a konkretnie „Po-Lekh”, wiemy już, że angielscy czytelnicy mają do czynienia z zagadkowym ludem, o którego origines niewiele wiadomo.
Znajduje się w przewodniku słowniczek, z którego dowiadujemy się, że „peasant” to „khlopp”, „foreigner” to „tsudozozoemietz”, „row of shops” – „zhud sklepikuf”, „barrack” to „shalass”, „corn brandy” – „vudka”, „duster” – „stsyerka”, „river” – „Jzheka”, „eat” i „drink” to „yestsi” i „pitsi” (trochę jak Pixi i Dixi), „snow-storm” to „zavyerukha”, a „hazel grouse” to „yazhonbek”, przy czym autor ostrzega, że słowa te wyglądają zupełnie inaczej zapisane.
Jeśli chodzi o zwroty, szczególnie ujmuje „do better”: „zrub lepysei”, „give us a spoon” – „podai proshen lyzhken”, „where is the landlord” – „gdzye pan?”, „i will not give you drink money” – „ya nye dam na vudke”, oraz „go on” – „idz pretch” i „tso teraz robits?”.
Polska: mały kraj, jak Węgry czy Czechy
Autor opisuje Polskę jako kraj powojenny. Jest świeżo po zduszeniu powstania styczniowego, „którego efekty” – jak ocenia – „będą trwać jeszcze długo”. Dokładnie opisuje w przewodniku przebieg powstania i sytuację polityczną, ekonomiczną i społeczną (szeroko przedstawiając sytuację chłopstwa).
W Polsce z 1865 roku Polaków mieszka 3 420 000, mniej, niż Słowaków obecnie żyje na Słowacji, odrobinkę więcej, niż mieszkańców ma współczesna nam Litwa.
Polska w ówczesnej świadomości była doprawdy małym kraikiem, wielkości przeciętnej „drobnicy środkowoeuropejskiej”: Czech, Węgier, okrojonej Serbii. Pamiętano o jej wielkiej przeszłości, ale pamięć ta przypominała obecną pamięć o przedtrianońskich Węgrzech.
Nie ma Ukraińców: są „Małorusini”. Żyją w „prowincji lubelskiej”, „dominują we wschodniej części Galicji w Austrii” i jest ich 215 000. Co bardzo ciekawe, Rosjan jest niewielu: 9000. Sporo Litwinów (220 000), jednak nie wiadomo, o jakich Litwinach mowa: tych polskojęzycznych, związanych z tradycją Rzeczypospolitej Obojga Narodów, czy etnicznych, bałtyjskojęzycznych.
Niemców – częściowo żyjących w miastach, a częściowo w „koloniach wiejskich w całym kraju” – 300 000. Żydów – „wyłącznie zamieszkujących w miastach” – 600 000. Wsi w Królestwie jest 22,613, gmin – 3083, miast – 453.
Jakie były polskie drogi? A jak myślicie? Ale spokojnie: „drogi to przeżytek”
„Dróg wysokiej klasy nie ma zbyt wiele. Ich całkowita długość w 1860 roku wynosiła około 4000 wiorst (1 wiorsta – nieco ponad 1000 metrów)” – zauważa autor przewodnika – „ale ich liczba się powiększa w związku z tym, że budowa dróg została powierzona komitetom wybranym spośród mieszkańców regionów, które są w ich budowie zainteresowane”.
Jednak – twierdzi autor – drogi stają się przeżytkiem. Rozwija się przecież sieć kolejowa.
Od zachodu do „Prywislanskiego Kraju” wjeżdża się przez Aleksandrów (obecnie Aleksandrów Kujawski), gdzie sprawdzany jest paszport i bagaż. Być może właśnie tam kilkadziesiąt lat wcześniej doprowadzał podróżnych do białej gorączki gogolowski Czyczykow z „Martwych dusz” Gogola. Czyczykow poszukiwał bowiem kontrabandy właśnie w komorze celnej w Królestwie, i to tu rozpruwał nożycami, z uprzejmym uśmiechem i nienagannymi manierami, podszewki surdutów i kołdry.
Podróżni, którzy wjeżdżają od południa – mają do wyboru wjechać od strony Austrii przez stację Granica, albo z Prus – przez Sosnowiec („Sosnovitse”). Obie te trasy spotykają się w Ząbkowycach.
Tam, gdzie nie jeżdżą koleje, zawieźć może pocztowa „britschka”. Po Polsce jeżdżą bryczki „niewygodne”. Z Warszawy przez Radom do Kielc (zapisywane jako Kieltse), przez Lublin do Zamościa (Zamoscz), przez Pułtusk do Suwałk (Suvalki) i do Nowogeorgiewska (Modlina). Pocztowe bryczki jeżdżą na tych drogach raz w tygodniu. Do miejsc, do których bryczki nie dojeżdżają, dowiezie otwarty wóz „bez resorów” – co pieczołowicie odnotowuje autor. Za konie płaci się 5 kopiejek od wiorsty, a do tego woźnicy należy dać od każdej wiorsty kopiejkę od każdego konia.
„Krótko mówiąc” – podsumowuje bez skrupułów autor – „podróżni, którzy pragną korzystać z tras nie obsługiwanych przez koleje i nie dysponują porządnym powozem, mogą liczyć na bardzo niewielki komfort, jak również nie znajdą zbyt wielu gospód i innych miejsc do odpoczynku, nawet w prowincjonalnych miasteczkach”.
Warszawa jak „stare miasta w Niemczech”
W Warszawie na ulicach stoją „drojkies” (dorożki). Stawka – 20 kopiejek za przewóz, albo 75 kopiejek za godzinę. Może to świadczyć o tym, że Warszawa w owym czasie nie była miastem specjalnie rozległym: z dowolnego punktu miasta w każdy inny dostać się można było dorożką w maksimum 20 minut – inaczej rachunek byłby nieopłacalny. Wynajęcie dorożki na cały dzień kosztowało 5 rubli. Eleganckie i czyste powozy można było wynająć „tylko w hotelach”.
Stare Miasto w Warszawie bardzo przypomina autorowi przewodnika „stare miasta w Niemczech”.
Najlepiej jego panoramę widać „z dworca kolei petersburskiej na przedmieściu Praga (którą to nazwę autor zapisuje dokładnie tak samo, jak zapisuje się Pragę czeską – Prague)”.
Widać stamtąd „zamek z ogrodami, nowe części miasta, publiczne promenady i ogrody, które otaczają cesarską willę w Łazienkach”. A żeby zobaczyć miasto z lotu ptaka, najlepiej – radzi autor – wspiąć się na wieżę kościoła luterańskiego (chodzi o Kościół św. Trójcy przy placu Małachowskiego, dawniej placu Ewangelickim), który zwieńczony jest, co prawda, imponującą kopułą, lecz zbudowano go „z bardzo niewielkim smakiem”. Widać z niego „Zamek Królewski oraz cztery główne arterie miasta: pierwsza, prowadząca na Bielany ze Starego Miasta, wiedzie obok cytadeli i przez „Mariemont”, druga – prowadzi przez „Senator-street, Electoral-street i Khlodna-street” na przedmieście „Vola”, trzecia – wzdłuż ulicy „zwanej przedmieściem Krakowskim”, przez „New World street” i alejami do Łazienek i zamku „Villanov”, i czwarta – przez most na Wiśle i przedmieście Pragę do „miejsca bitwy na Grochowie”.
Plac Zamkowy warto, według autora, zobaczyć również dlatego, że był miejscem ludowych demonstracji w 1861 roku, „gdy dwa razy spłynął krwią ludzką”. Takie wydarzenia musiały wywierać wrażenie na podróżnych: przewodnik pisany był cztery lata po wybuchu Powstania Styczniowego i raptem rok po jego zakończeniu, które odbiło się w Europie szerokim echem” Plac Zamkowy musiał być takim samym symbolem, jak obecnie Plac Tienanmen w Pekinie, plac Tahrir w Kairze czy kijowski Majdan. I z podobnego powodu odwiedzany przez turystów, którzy chcieli zobaczyć miejsce, z którego płynęły najdonoślejsze „newsy”. Autor nie może się powstrzymać, by nie donieść o regulacjach policyjnych, które głoszą, że „podczas oblężenia pod karą aresztu należy nosić ze sobą latarnię”.
W przewodniku wyczytać można, że kolumna Zygmunta była w tamtym czasie „ozdobiona polskimi orłami i otoczona fontannami”. Sam Zamek Królewski był jedną z siedzib namiestnika carskiego, a jego zachodnia część, granicząca z placem, przeznaczona została na koszary. W innym miejscu zamku urządzono stajnie kawaleryjskie. Podobnie, dodajmy, Austriacy potraktowali inną polską siedzibę królewską – Wawel. Dopiero poważany w Małopolsce „cysorz” Franciszek Józef w 1905 roku nakazał cekańskiemu wojsku opuścić koszary i na zamku przeprowadzono prace konserwatorskie.
Warszawa może i da się lubić, ale nie dłużej, niż dwa dni
Warszawa nie jest miastem, w którym – jak twierdzi autor – „podróżni uważają za konieczne zatrzymać się na dłużej, niż jeden – dwa dni”. Nie należy jednak zaniedbać – pisze autor – Łazienek i Wilanowa, ani licznych pałaców, kościołów, zabytków i instytucji publicznych znajdujących się w mieście. Warto wybrać się również do Marymontu (nie „na Marymont”, bo wtedy była to po prostu dawna posiadłość królowej Marysieńki, przerobiona – na co? Tak. Na koszary) i na Bielany, zobaczyć „Pola Marsowe”, gdzie ćwiczyła rosyjska armia. Dobrze jest odwiedzić „Povonski” i kościół ewangelicki na Leszno, gdzie odbywają się także msze anglikańskie „odprawiane przez angielskiego kleryka”. Tym bardziej, że można wszystko to zobaczyć w ciągu tych dwóch dni.
Stary Szpital Starozakonnych autor określił jako „najnowocześniejszy w Warszawie” (warto dodać, że nowy, wybudowany na początku XX wieku, również był za taki uważany), jednak „dzielnice zamieszkane przez Żydów” autor określił jako „brzydko pachnące”. Działały tam warsztaty „Panów Evansa, Lillpopa i Raua, największe tego typu przedsięwzięcie w kraju”. Warsztaty produkowały m.in. wagony i szyny kolejowe. Również powiślański Solec to dzielnica przemysłowa. Na drugą stronę rzeki wiedzie żelazny most Kierbedzia.
Teatry – pisze autor – finansowane są przez państwo, którego są monopolem. Od 1864 roku wystawiane są tam wyłącznie rosyjskie sztuki, zrozumiałe, wg autora, „wyłącznie dla rosyjskich oficerów i urzędników”, co chyba jest przesadą – pośród „kongresowych” Polaków znajomość rosyjskiego była raczej powszechna. „Rekreacji można zażyć w ogrodach Ohma” na Woli. Jest to „ulubione miejsce odpoczynku mieszkańców Warszawy”.
Co do placu Trzech Krzyży, autor daje ciekawą interpretację legendy: tak, jak dwóch braci (dwa krzyże) pozabijało się o swoją siostrę (trzeci krzyż, w rękach Jana Nepomucena), tak dwa braterskie narody (Polska i Rosja) wykrwawiają się, chcąc panować nad „siostrzanym narodem” – „Małorusinami”. Auto chwali położony przy placu Trzech Krzyży Instytut Głuchioniemych, gdzie „nieszczęśnicy ci są starannie i efektownie uczeni sztuk i rzemiosł, które mogą wykonywać mimo swych niesprawności”. Aleje Ujazdowskie autor przewodnika nazywa warszawskimi Champs Elysees. Jeśli minie się Łazienki i Belweder, już tylko dwie godziny „przyjemnego marszu” dzielą od pałacu w Wilanowie, który „był w części wzniesiony przez Turków, których Sobieski wziął jako jeńców”. Autor z zachwytem opisuje egzotyczne łupy, które polski król zdobył na Turkach.
Od Tsiekhotsinka do Miekhova przez Litwę
Przewodnik poleca kilka tras po Polsce. Radzi odwiedzić m.in. Białystok, Górę Kalwarię, Czersk, Kazimierz, Sandomierz, Piotrków, Częstochowę (gdzie pielgrzymują, jak zauważa, nie tylko Polacy, ale także Ślązacy, których kraina „była oddzielona od Polski przez sześć stuleci”, ergo: w świadomości ówczesnych Europejczyków Śląsk nie oderwał się zupełnie od tego kraju, Włocławek, „Tsiekhotsinek”, gdzie warto się zatrzymać na solne kąpiele.
Można wybrać się do Lublina, miasta „znacznej piękności i starości”. Przebiega przez nie „highway” (w „przed autostradowym” znaczeniu – „główna droga”) do Odessy i na Podole.
Jak zauważa autor, „dominującym elementem” Polacy są również w Wilnie i dawnym Wielkim Księstwie Litewskim, położonym już poza granicami Królestwa. „Historia Litwy pokrywa się z historią Polski aż do trzeciego rozbioru, po którym została włączona do Rosji, a tam podzielona na gubernie: wileńską, grodzieńską, kowieńską i mińską, i teraz – wraz z guberniami mohylewską i witebską – obecnie zwanymi Rusią Białą, a oderwanymi od Polski w 1772 roku – północno-wschodnie prowincje cesarstwa Rosyjskiego”.
Prowincje te są zamieszkane przez: „Polaków, reprezentowanych przez szlachtę, kler katolicki i mieszczaństwo” (580 000 osób), „Wielkorusów albo Moskali, reprezentowanych przez urzędników rządowych, kler prawosławny i kolonie dysydentów z kościoła prawosławnego (starowiercy – przyp. ZS)” (212 000 osób). Ludność wiejską stanowią „Białorusini (Słowianie) (2 157 000), oraz Litwini, Żmudzini i Łotysze (1 556 000)”. Osobną kategorię stanowią Żydzi (535 000) i inni (65 000)”.
Polacy i Rosjanie – pisze autor przewodnika – próbują „zagospodarować” tę białoruską ludność: Rosjanie uważają Białorusinów za szczep rosyjski, który „czasowo był po polską władzą, a obecnie wrócił do macierzy”, Polacy natomiast mają natomiast te tereny za polskie.
Trasa z Warszawy przez Radom i Kielce do Krakowa jest – według autora przewodnika – znacznie rzadziej uczęszczana przez podróżnych (nie było tam wówczas bowiem kolei żelaznej), jednak autor czuje się „zobowiązany naszkicować tę drogę królewską” wiodącą od nowej stolicy do starej.
Cena za przejazd powozem pocztowym zaprzężonym w dwa konie wyniesie 28 rubli, 92 i pół kopiejki, jak skrupulatnie wylicza angielski przewodnik.
Na trasie znajdują się „Rashin, Groeits, Bialobzhegi” (Anglicy doprawdy musieli mieć podobne wrażenia w odniesieniu do polskich nazw, jakie Polacy mają w stosunku do mongolskich). Następne miasto to dziesięciotysięczny Radom, skąd odbić można na Puławy i Lublin, bądź na Skaryszew i Opatów do Sandomierza. Dalej, „u stóp gór Świętego Krzyża”, leżą „Kieltse”, a niedaleko austriackiej granicy – „Miekhov”. Kraków leży wszystkiego „osiem mil” od granicy Królestwa.
Polska środkowoeuropejska. Po przekroczeniu jej granicy, warunki życia „nie poprawiają się”
Na temat austriackiej części Polski, Galicji z Krakowem, Lwowem, Tarnowem, Przemyślem itd. – przeczytać można w przewodniku tego samego wydawnictwa wydanym w 1857 i uzupełnionym w 1864.
Do Krakowa najlepiej dostać się z Wiednia, koleją, przez – między innymi – Cieszyn i Skoczów. W mieście Bielsko (Bielitz) przekraczamy granicę na rzece Biała oddzielającą Śląsk od Galicji. „Most kamienny łączy [Bielsko] z Białą w Galicji”.
„Warunki, w których żyją wieśniacy nie poprawiają się po przekroczeniu granicy” – odnotowuje z bolesną uczciwością autor przewodnika. – „domostwa są nędzne, gospody niebezpieczne, tawerny utrzymywane przez brudnych Żydów – choć kraj jest żyzny i piękny”.
W Izdebniku mogli przesiąść się na bezpośredni pociąg do Lwowa podróżni, którzy nie życzyli sobie wstępować po drodze do Krakowa. Ci jednak, którzy mieli taki plan, jechali dalej przez Mogilany i Podgórze.
Podgórze – miasto kwitnące. Kraków – miasto z horroru
Podgórze, gdzie autor przewodnika polecał zatrzymać się w gospodzie „Pod Złotym Jeleniem” (Goldener Hirsch) było „kwitnącym miastem, pełnym manufaktur, liczącym 2000 obywateli, położonym na prawym brzegu Wisły, połączonym 145-stopowym drewnianym mostem z Kazimierzem, żydowską dzielnicą miasta Krakowa”.
Sam Kraków, jak odnotowuje przewodnik, do niedawna „był stolicą niewielkiego państewka” (Rzeczpospolitej Krakowskiej – przyp ZS.), „skrawka dawnego Królestwa Polskiego”.
Samo miasto liczyło w 1857 roku 37 330 mieszkańców, choć dawniej, gdy było stolicą – pisze autor – miało ich 80 000.
Opis Krakowa kojarzy się z opisem miasta z klimatycznego, gotyckiego horroru.
Autor zachwyca się „pięknym położeniem Krakowa, naszpikowanego wieżami i iglicami, i zwieńczonego, jak Praga, zamkiem królewskim”. „Ze wzgórz na północ od Krakowa roztacza się piękny widok na miasto”. Widać również Karpaty „w najwyższej i najbardziej poszarpanej części łańcucha, zazwyczaj pokryte śniegiem”. Niektóre części Tatr mają – jak odnotowuje z uznaniem autor – „charakter prawdziwie alpejski”.
„Kraków jednak” – wraca autor do bolesnej uczciwości – „jest grobem pobielanym, bez życia, ponury, zniszczony, upiorny w swoim wnętrzu”. Jest miastem pełnym „pałaców bez ich mieszkańców i mieszkańców bez chleba”. „Kiedyś ludne i żywotne miasto polskie, obecnie opuszczone przez handel i handlową koniunkturę, wewnątrz swoich na pół opuszczonych murów mieści być może najbardziej zaniedbaną ludność w Europie”.
„Choć na obrzeżach miasta wiele budynków jest opuszczonych i obraca się w ruinę, jednak bogactwo i piękno architektury jego kościołów, pałaców i klasztorów nadal pozostaje uderzającą pamiątką jego dawnej piękności”.
Wyobraźcie sobie rajsko położone miasto, pełne architektury wysokiej próby – o nastroju jednocześnie cudownym i upiornym, pełne ludzi niby widma, ubranych w zniszczone stroje z dawnych epok, przypominających gotyckie półzombie włóczące się po niszczejących trupach kwitnących niegdyś ulic. Niesamowite!
Kraków w połowie XIX wieku był miastem „w stanie żywej śmierci, w części zachowanym w swojej dawnej formie swych lepszych dni, jeszcze nie pozbawiony dachów, nie opuszczony do końca, nie pozostawiony wyłącznie sowom i dzikim trawom, ale zbezczeszczony i spustoszony”.
Do pewnego stopnia XIX-wieczny Kraków przywodzi na myśl Rzym w średniowieczu, kiedy to świnie pasły się między marmurowymi kolumnami, czy Ateny za czasów Imperium Ottomańskiego, gdy w Akropolu znajdował się skład amunicji: upadła stolica kiedyś prężnego państwa.
Autor wspomina o budowie fortów przez Austriaków, które „obejmą swym zasięgiem Kopiec Kościuszki”.
„Festung Krakau” miał być „jednym z najpotężniejszych w imperium i służyć jako „ochrona przed Rosjanami”, którzy, jak się rzekło, siedzą już „8 mil” na północ.
Katedra Wawelska, „polskie opactwo westminsterskie”, „nie posiada na zewnątrz ani splendoru ani harmonii architektonicznej”, która „zakłócona jest” przez liczne kaplice ją otaczające. „Zawiera jednak większe skarby, szlachetne metale, kosztowne dary królewskie, szlacheckie i te od bogatych wiernych dane licznym ołtarzom, niż jakakolwiek inna kaplica na północ od Alp i Pirenejów”. „Złożono tu także prochy najwspanialszych mężów, których Polska wydała”. Być może – co do tych „skarbów i darów” autor przesadzał, próbując z romantycznym zacięciem podkreślić przepaść, jaka odrywa „świetną przeszłość” od jej obecnego widma za pomocą prostego zabiegu – podkreślania wielkości dawnego Krakowa i upadku obecnego.
Osobliwe polskie obyczaje i nudni Żydzi
Autor chwali krakowskie Planty. „Przestrzeń między miastem a przedmieściami” – pisze autor (tak, tak – Bagatela, Karmelicka czy Stradom to już były przedmieścia) – „zostało obsadzone i zmienione w piękny ogród z sympatycznymi alejkami, trzy razy w tygodniu ożywianymi przez muzykę wojskowego zespołu. W miejscu, które zajmuje niegdyś stały mury miejskie”. Barbakan opisano jako „jedną z najpiękniejszych pozostałości gotyckich fortyfikacji”, wraz z „bramą świętego Floriana”. Strzelnica (Schiesshaus) na „przedmieściu Wesoła” (czyli w miejscu, gdzie obecnie znajduje się Park Strzelecki, naprzeciw komisariatu w „Białym Domku”, za dworcem) jest „mocno uczęszczanym miejscem publicznego wypoczynku i dobrym miejscem, by przyjrzeć się pewnej specyfice polskich obyczajów”. Jakich – autor, niestety, nie pisze.
Przewodnicy po mieście to „głównie Żydzi”, których autor – jak już być może zauważyliśmy – zdaje się nie lubić: „straszni nudziarze”. Opłaca się ich sześcioma polskimi złotymi (austriacko-węgierskimi florenami albo guldenami, zwanymi też złotymi reńskimi) na dzień, a trzema – za pół dnia.
Autorowi podobają się również kopce – ten usypany ku czci Kościuszki, zawierający ziemię z polskich pobojowisk, wznoszony przez 4 lata, jak i te Wandy i Kraka, „sięgających w przeszłość głębiej, niż pisana historia”.
Okolice Krakowa: „very grand Krapak” i „nieszczęśliwy Gdów”
Autor poleca również „miasto kopalni srebra” – Olkusz, Pieskową Skałę z Maczugą Herkulesa, groty Ojcowa , choć – czego nie odnotowuje – miejscowości te leżały już na terenie zaboru rosyjskiego. Zachwyca się kopalnią soli w Wieliczce, cieszy go też, że „zejście w dół nie niesie ze sobą zagrożenia”. „Choć odwiedzający mają zakazane nagradzać górników, zwyczajowo daje się dwa albo trzy cwancigery przewodnikowi”.
Autor radzi odwiedzającym, by na własną rękę zaopatrzyli się we flary, bo pochodnie niesione przez przewodników mogą nie wystarczyć, by uzyskać odpowiedni efekt. Który, jak przyznaje, jest niesamowity.
Poza tym autor poleca „interesującą wycieczkę w polską część Karpat, tu zwaną Krapakiem”. Krapak?
Tak: Krapak, Krempak, Krępak – to dawniej używana nazwa Tatr, a czasem i całych Karpat. A kiedy indziej – wyłącznie Łomnicy.
Z „Krapaka” można dostać się – „jeśli ktoś pragnie” – na Węgry, czyli na obecną Słowację. Widoki w Tatrach są „very grand”. A „Morski ocho”, „the Tooth mountain” i dolina Kościeliska robią niezapomniane wrażenie.
Gdów z kolei to „nieszczęśliwa polska wieś na Rabie”. W Bochni „domy są w większości drewniane”.
„Błotem poklecona” Galicja i „sam w sobie mały” Lwów
Warto zajrzeć do Tarnowa, by obejrzeć ciekawą katedrę, z Pilzna łatwo przez Przełęcz Dukielską dostać się „na Węgry”, można stąd wygodnie, przez Koszyce, dojechać do samego Pesztu. Po drodze do Lwowa znajduje się Rzeszów (5000 mieszkańców), Łańcut (2000 mieszkańców, „jedna trzecia Żydzi”, fabryka lnu, ładny zamek), Przeworsk, Jarosław (3372 mieszkańców, „dwie trzecie Żydzi”), Przemyśl (4000 mieszkańców, kwitnący, piękny).
Zaczynają się wsie rusińskie („słowiański szczep, który zamieszkuje tę część Galicji, krańcowo zabiedzeni, ich nędzne chaty to pokręcone szczapy sklejone do kupy błotem”).
Jeszcze tylko Szehynie, Mościska, Sadowa-Wisznia, Gródek „między dwoma jeziorami” i już Lwów.
Stolica Galicji, 70 000 mieszkańców („20 000 Żydzi”), do tego wojsko tam stacjonujące. Siedziba 3 arcybiskupów: rzymskokatolickiego, ormiańskiego i greckokatolickiego.
„Miasto samo w sobie jest małe” – pisze autor mając na myśli rynek i okoliczne ulice, bo tak właśnie postrzegano w owych czasach miasta (to właśnie dlatego leżące już wtedy w centrum Warszawy Krakowskie Przedmieście zachowało swoją nazwę), i zaraz dodaje – „ale równoważy to zasięg każdego z jego czterech przedmieść, i w nich właśnie znajdują się najlepsze budynki”. W publicznej bibliotece „znajduje się mnóstwo polskiej literatury. Muzeum dopiero powstaje”. Również we Lwowie fortyfikacje zmieniono w aleje spacerowe. Odbywają się tu targi, handel zresztą kwitnie, choć, jak z niesmakiem zauważa autor, „znajduje się w rękach Żydów”.
Pruska Polska
Jeśli chodzi o ziemie zaboru pruskiego, to ich opis znaleźć można w przewodniku dla „podróżników po kontynencie”, jak Brytyjczycy nazywali Europę kontynentalną, wydanego w 1853 roku nakładem tego samego wydawnictwa: „Murray’s”.
Poznań liczy 38 000 mieszkańców (12 protestantów, 10 000 Żydów) i jest „fortecą pierwszej klasy na rosyjskiej granicy”. Jak dość zaskakująco twierdzi autor, bardzo ładne są w nim fortyfikacje. A najlepszy widok na miasto uzyskać można właśnie z dachu „fortecy Winiary”.
Autor wspomina o jednym z przedmieść „zamieszkałych przez Polaków niższych stanów”, lecz polskie pamiątki dostrzega głównie w poznańskich kościołach, jak na przykład pamiątki po „Waywode Gurka” (płyta nagrobna wojewody Łukasza Górki) w „Posener Dom” (Katedrze poznańskiej).
Do granicy rosyjskiej prowadzi z Poznania droga, która w gruncie rzeczy „nie jest szosą, lecz głębokim piaskiem”. Do Wrocławia droga prowadziła dobra.
Breslau z polskimi szyldami
Co ciekawe, sporo polskości zachowało się we Wrocławiu, opisywanym jako „śląska stolica i drugie miasto w Prusach pod względem liczby mieszkańców”, miasto interesujące, „piękne i kwitnące”. Bulwary są „ze smakiem obsadzone”, a kościoły „podzielone między katolików i protestantów” – „są wyjątkowo intersujące”.
Pozycje w „bibliotece centralnej” są „niemieckie i słowiańskie”. „Breslau” – pisze autor – „jest miastem o korzeniach słowiańskich, w którym przez 800 lat zamieszkiwali Polacy i Czesi”. „Polaków jest bardzo wielu, a ich język jest tak powszechny, że wiele szyldów jest w tym języku wypisanych”. Cały Śląsk – zauważa autor – „posiada znaczną ilość słowiańskiej ludności”.
Gdańsk, Legnica i wiele innych miast obecnie należących do Polski miało charakter zupełnie niemiecki. Region był całkowicie wprzęgnięty w obszar kulturowy i gospodarczy Prus. Polskie pamiątki, jak portrety królów polskich w cysterskim opactwie w Oliwie, były traktowane jako element bogactwa historycznego tych ziem. W postrzeganiu europejskim polskość – czy w ogóle słowiańskość – zachowała się na tych terenach głównie w tych właśnie pamiątkach i toponimach – słowiańsko brzmiących nazwach geograficznych.
Słowianie za Odrą
Przewodnik wspomina również o Słowianach zaodrzańskich – nieco w ostatnich czasach zapomnianych.
O Słowianach w Turyngii (zwanych „Wends”: choć obecnie terminem „Wendowie” określa się raczej Słowian nadbałtyckich, to w języku niemieckim „Wendowie” to także Łużyczanie), konkretnie w okolicach Altenburga, autor pisze jako o „wyróżniających się bardzo specyficznymi i staromodnymi strojami, które odziedziczyli po przodkach”. Kobiety nosiły spódnice „podobne do góralskich [szkockich] kiltów, nie sięgające dalej, niż za kolano”. „Ludzie ci postradali swój język i mówią po niemiecku, ale zachowują wiele starych obyczajów i strojów”. W okolicach Saalfeld leżą ruiny „Sorbenburga”, twierdzy wzniesionej w celu obrony przed „słowiańskimi barbarzyńcami – Serbo-Wenetami”.
Opisując okolice Szczecina, autor pisze: „w dawnych czasach Wendowie (Wenden), słowiański szczep zamieszkujący całe południowej wybrzeże Bałtyku od Łaby do Estonii, posiadał port morski zwany Julin (Jumneta) na wyspie Wolin (tu: „Wollin”, jako ciekawostkę przytoczyć można, że jeszcze w 1945 roku wkraczający Polacy zesłowiańszczali „Wolin” na „Wołyń”) w ujściu Odry. Kronikarze opisywali je jako największe miasto handlowe w Europie w XI wieku. Niedaleko leżał Jomsburg, twierdza Palnatokiego, znanego skandynawskiego rabusia morskiego i wodza czegoś w rodzaju pirackiej republiki, założonej tu przez niego w końcu X wieku”.
Łużyczan autor spotyka na trasie z Drezna do Wrocławia: w Budziszynie nie dostrzega słowiańskich elementów, natomiast widzi je w pobliskim mieście Loebau (polski i łużycki Łubij), zamieszkanym przez 2500 osób. „W starym ratuszu spotykali się posłowie sześciu miast Łużyc przez pięć wieków, od 1310 do 1814 roku. Poza niemieckimi kościołami znajduje się tutaj też kościół wenedzki: 50 tysięcy mieszkańców Łużyc do Wenedowie słowiańskiego pochodzenia, różniący się od Niemców także dziś mową, ubiorem i obrzędami.
Murray’s Handbook for Travellers in Russia, Poland and Finland
Murray’s Handbook for Travellers in Southern Germany
Murray’s Handbook for Travellers on the Continent
Źródło: ahistoria.pl