Jan Wnęk – podniebny bohater
Artykuł autorstwa pana Piotra Kulawika z nieistniejącej już strony dziecidodzieci.republika.pl/bohater.html.
Bohaterów można podzielić na prawdziwych i zmyślonych. Najniezwyklejsi są jednak ci prawdziwi, którzy dokonali czynów tak niezwykłych, jakby byli bohaterami baśni, albo fantastyczno-naukowej powieści. Do takich zalicza się widoczny tutaj Jan Wnęk. Był Polakiem, żyjącym ponad półtora wieku temu. Nas Polaków historia obdarowała dość hojnie uznanymi w świecie bohaterami. Gdyby los obdarzył nas podobnie szczodrze w dostatek, to bylibyśmy jednym z najbogatszych krajów świata. Jan Wnęk, jak na razie, nie jest jeszcze bohaterem znanym na całym świecie, choć jak najbardziej na to zasługuje. Wielu krajów świata ani historia nie obdarowała hojnie uznanymi w świecie bohaterami, ani los nie obdarował ich szczodrze dostatkiem, ale przykład Jana Wnęka podpowiada, że też mają jeszcze wielu nieujawnionych przed całym światem bohaterów, o których warto pisać, mówić, pokazywać ich historię i dzieła. Jan Wnęk bliższy jest bowiem takim jeszcze dotąd bezimiennym bohaterom z biednych i lekceważonych krajów świata, niż tym naszym bohaterom, którzy mieli możliwość pokazania się przed całym światem, bo pokończyli szkoły, umieli czytać i pisać, mogli sobie pozwolić na podróżowanie po kraju, a nawet poza jego granice. On miał takie możliwości, jak obecnie wieśniak albo koczownik z najbiedniejszego kraju świata i dostęp do techniki jedynie takiej, jaka od wieków istniała wśród biedoty. Pomimo to dokonał w dziedzinie lotnictwa więcej, niż niejedni jego pionierzy znani na całym świecie; i to znacznie wcześniej niż oni. Urodził się w roku 1828 we wsi Kaczówka jako syn chłopa pańszczyźnianego. Chłop pańszczyźniany był poddanym pana, właściciela ziemi użytkowanej przez chłopa. Bez zgody pana, podobnego do tego z obrazu polskiego malarza Juliusza Kossaka, nie mógł opuszczać wsi, w której mieszkał, pojąć za żonę dziewczynę, którą kochał, a swemu panu musiał dawać daninę z produktów, które wytworzył na uprawianej ziemi i w domostwie, w którym na tej ziemi mieszkał. Zazwyczaj dzieci pańszczyźnianych chłopów nie chodziły do szkoły i nie umiały przez to ani czytać, ani pisać. Ci ludzie byli prawie że niewolnikami – biednymi i najbardziej pogardzanymi. Ciężko pracowali, co przedstawia umieszczony nieco niżej obraz polskiego malarza Józefa Chełmońskiego. Nic dziwnego, że im najtrudniej było osiągnąć sukces. A jednak Jan Wnęk pomimo takich ogromnych przeciwności stał się jednym z najwybitniejszych pionierów lotnictwa. Oczywiście, że spotkał na swej drodze człowieka, który mu pomógł, ale głównie jako artyście rzeźbiarzowi. Był nim proboszcz parafii w miejscowości Odporyszów – Stanisław Morgenstern, który zauważył niezwykły talent Jana Wnęka do rzeźbienia. Od dzieciństwa uwielbiał wycinać figurki z drewna. Przez zamiłowanie do drewna został też cieślą. Przez zamiłowanie do rzeźbienia pięknie rzeźbił w drewnie i w kamieniu. Żeby te rzeźby były jak najbliższe prawdy o otaczającym świecie, bardzo uważnie go obserwował. Również ptaki, które wzbudziły w nim wreszcie pragnienie latania. Być może jego proboszcz zauważył, że skrzydła aniołów, które Jan Wnęk w wolnych chwilach rzeźbił są wyjątkowo piękne i takie prawdziwe, jakby każdy z jego aniołów sam zaraz miał wzlecieć do nieba. Znawcy, którzy oglądają te rzeźby, bo sporo rzeźb po Janie Wnęku pozostało, zwracają właśnie uwagę na tę niezwykłą prawdziwość anielskich skrzydeł, pamiętając, że sam stał się pewnego dnia jakby ptakiem wzlatującym ku niebu. Proboszcz widząc tak piękne rzeźby, zapragnął też mieć podobne w kościele. W 1850 roku proboszcz zabrał Jana Wnęka do Krakowa, jednego z najbardziej znanych polskich miast i jego pierwszej stolicy, zanim stała się nią Warszawa. W Krakowie, w jednym z największych i najbardziej znanych kościołów – Kościele Mariackim, obejrzeli ołtarz ze słynnymi rzeźbami wielkiego niemieckiego rzeźbiarza – Wita Stwosza. Po powrocie do parafii proboszcz zamówił od Jana Wnęka aż 300 rzeźb do parafialnego kościoła. Część z tych rzeźb znajduje się obecnie w Muzeum Etnograficznym w Krakowie, część w kościele w Odporyszowie, ale jest on też twórcą niektórych rzeźb nagrobnych na tamtejszym cmentarzu. Zapewne Jan Wnęk od wielu lat myślał o tym, żeby zbudować skrzydła i wzlecieć jak ptak. Nie wiemy kiedy ta myśl stała się tak uporczywa, że postanowił tego dokonać, bo ani on nie umiał pisać, ani jego najbliżsi, którym się zwierzał ze swoich marzeń i postanowień. A już na pewno zwierzał się swojej żonie Mariannie, bo bardzo mu pomogła w realizacji jego wielkiego marzenia – o czym będzie nieco później. Wiele źródeł podaje też inne imię żony Jana: Ludwika. Być może jego małżonka była dwojga imion, a imię Marianna jej się nie podobało. Bardzo możliwe, że zwierzał się również trójce swoich dzieci, że chce zbudować „LOTA”, jak nazywał swój wymarzony latający aparat. Zaczął wreszcie budować swoje słynne skrzydła z jesionowego drewna, lnianego płótna nasączonego lnianym olejem i skórzanych rzemieni, czyli produktów, które od stuleci były znane i dostępne. Budował starannie, korzystając ze swojej ogromnej wiedzy o budowie ptaków, ich skrzydeł i działaniu w locie. Przecież całymi miesiącami je podpatrywał i zastanawiał się nad każdym ich szczegółem, pochyleniem, uniesieniem, skręceniem w locie, gdy z niezwykłą starannością rzeźbił anielskie skrzydła swoich postaci z lipowego drewna, albo kamienia. Zbliżał się rok 1866. Polski nie było mapach, bo już przed laty podzielono ją między trzy ościenne państwa, niczym tort na bankiecie władców tego świata. O wielu bohaterach tamtego czasu pochodzących z polskiej ziemi mówiło się: a to, jako o Niemcu, a to, jako o Austriaku, a to, jako o Rosjaninie, bo to te trzy państwa Polskę między sobą podzieliły. O Janie Wnęku mówiło się w jego miejscowości i może jeszcze w kilku miejscowościach najbliżej położonych. Z kolei o tych miejscowościach w wielkim świecie nikt nie wiedział i nie mówił. Za 25 lat, w roku 1891 miał wzlecieć na swojej lotni Niemiec Otto Lilienthal. Jednak w przeciwieństwie do Jana Wnęka był on człowiekiem starannie wykształconym, inżynierem dobrze znającym wiele dziedzin nauki związanych z lataniem. Z literatury miał wiele informacji o próbach zbudowania latającej maszyny przez innych, a każda próba, nawet nieudana przybliża następnych zapaleńców do sukcesu. Otto Lilienthal sukces osiągnął, ale przez kilka lat prób nie udało mu się pokonać odległości większej niż 250 metrów; wielokrotnie mniej, niż Jan Wnęk osiągnął w swoim pierwszym dalekim locie odbytym 25 lat wcześniej. Wprawdzie, tak jeden jak i drugi, zginęli po kilku latach odbywania lotów, ale lotnia Jana Wnęka uległa katastrofie z powodu wady materiału, natomiast latający aparat Otto Lilienthala miał błąd konstrukcyjny – źle umieszczony środek ciężkości. Nie napisałem tego, żeby umniejszyć rolę Otto Lilienthala, a powiększyć rolę Jana Wnęka. Każdy z nich ma w historii inną rolę. Otto Lilienthal ma dla rozwoju lotnictwa znaczenia przeogromne, bo los pozwolił mu przedstawiać swoje dokonania przed innymi pasjonatami lotnictwa, więc jeśli nawet popełniał błędy, które powodowały takie czy inne problemy w lotach jego latających aparatów, to dzięki przepływającym informacjom inni mogli wprowadzać kolejne udoskonalenia w swoich konstrukcjach. Rola Jana Wnęka jest inna, ale napiszę o tym później, gdy już przedstawię całą jego drogę do sukcesu. Zaznaczę teraz tylko tyle, że zdaniem wielu badaczy życia i dzieła tego wyjątkowego człowieka, gdyby miał takie możliwości działania, jak choćby Otto Lilienthal, to masowa komunikacja lotnicza pojawiłaby się kilkadziesiąt lat wcześniej. Z czego jednak bierze się takie przekonanie? Bierze się ze sposobu w jaki Jan Wnęk wszedł do grona bohaterów.
Kiedy jakiś niezbyt pilny uczeń, albo uczennica ma napisać wypracowanie o jakimś bohaterze, to pisze mniej więcej tak: Urodził się (miejsce urodzenia i data). Poszedł do szkoły (data). Skończył szkołę (data). Zrobił to i tamto, za co został bohaterem. Umarł (data). Jeśli piszący, lub pisząca lubi na przykład koty, a bohater też je lubił i miał kota Feliksa, powiedzmy, to ta informacja też czasem zostaje łaskawie dorzucona do biografii Bohatera. Z kolei pewien bardzo dowcipny Polak żartował sobie, że zostanie bohaterem to żaden problem: Wystarczy zapisać się do Związku Bohaterów i do kasy tej szacownej organizacji wpłacać regularnie składki. Oczywiście, że to nie są drogi do zostania bohaterem. Najbliższy prawdy był jeden z największych bohaterów w dziedzinie rzeźby i malarstwa, widoczny na obrazie światowej sławy artysta rzeźbiarz Michał Anioł, który często mawiał do swoich uczniów, gdy uczył ich rzeźbiarskiego rzemiosła: „Nie lekceważcie drobiazgów, bo z drobiazgów składa się doskonałość, a doskonałość, to nie drobiazg.” Jan Wnęk, też przecież rzeźbiarz – i to nie byle jaki, drobiazgowo trzymał się tej zasady, choć najprawdopodobniej nigdy o niej nie słyszał, skoro nie mógł skończyć żadnych szkół. Zanim przystąpił do budowy swojej lotni zbudował najpierw jej mały model i próbując go w locie doskonalił jej konstrukcję. Niby to oczywiste, że tak się powinno robić, ale w historii lotnictwa było wielu nieroztropnych śmiałków, którzy od razu rzucali się na budowę dużego latającego urządzenia, niecierpliwi wsiadali do niego zaraz po ukończeniu, by natychmiast polecieć i niejednokrotnie źle się to dla nich kończyło. Jan Wnęk był człowiekiem niezwykle roztropnym. Już na dwa lata przed zabraniem się za budowę dużej lotni z namysłem wyszukiwał w lesie najbardziej okazałe jesiony i dwa z nich ściął, aby drewno się należycie wzmocniło przez wyleżenie i przeschnięcie. Kiedy już lotnię zbudował, to nie od razu próbował na niej latać, tylko najpierw poddał ją badaniu na zmęczenie. Na podwórzu jego domostwa znajdowała się studnia, z której wodę czerpało się studziennym żurawiem, z zawieszonym na jednym końcu ramienia wiadrem spuszczanym do studni. Podobny żuraw widać na zdjęciu poniżej. Jan Wnęk zamiast wiadra przymocował do żurawia swoją lotnie i wraz z żoną Marianną godzinami machali ramieniem żurawia, wprowadzając tym lotnię w drgania, które dopiero po wielu wahnięciach mogą doprowadzić do pękania niektórych części, jeśli nie zostały właściwie zaprojektowane i wykonane. To już jest naprawdę rewelacja. Jeszcze wiele lat później, kiedy już lotnictwo było nieźle rozwinięte, nieczęsto robiło się zmęczeniowe badania prototypów, co wielu ludzi przepłaciło życiem, gdy nie przebadane wcześniej na zmęczenie materiałów samoloty rozlatywały się w czasie lotu. Jan Wnęk i jego żona z domu Ciomborówna, oboje analfabeci, biedni chłopi pogardzani przez bogatsze grupy społeczeństwa, w zapadłej miejscowości kraju, którego wichry historii zmiotły z mapy świata prowadzili naukowo – badawcze prace nad machiną latającą, której nikt jeszcze przed nimi nie zbudował, jak prawdziwi naukowcy któregoś z najlepszych obecnie instytutów lotnictwa! Gdy się to sobie uświadomi, nie sposób oprzeć się wzruszeniu. Ile w tym człowieku było entuzjazmu, zaraźliwej pasji, marzycielstwa, a zarazem ogromnej przezorności, roztropności, rozumu i wielkości, że potrafił swoich najbliższych przekonać, iż to, co wydaje się nieosiągalne, jest w zasięgu ludzkich możliwości i udowodnić im, że to jest rzeczywiście prawdą. Tutaj trzeba się też zastanowić nad osobą Marianny, żoną Jana. Bardzo często niezwykli mężczyźni biorą sobie za żony niezwykłe kobiety. Zapewne taką była Marianna, skoro wiernie współuczestniczyła z mężem w realizacji ich niezwykłego dzieła. W tamtych czasach istniało powszechne przekonanie, że kobiety są przeznaczone do prac w domu, w ogrodzie, w polu, do gotowania, szycia, opiekowania się dziećmi, ale żeby tworzyć wspólnie z mężem latającą machinę? No coś podobnego! Kiedy już lotnia była gotowa, pierwsze próbne loty Jan Wnęk odbył z pobliskiego wzgórza. Loty przebiegły świetnie i już miały długość ponad kilkuset metrów, więc prawdopodobnie były dłuższe od najdłuższych lotów Otto Lilienthala ponad 20 lat później. Skoro próby przebiegały tak świetnie, Jan Wnęk poprosił proboszcza, dla którego wykonywał kościelne rzeźby, by pozwolił mu wzlecieć na lotni z wieży kościoła. Wieża, którą widać na zdęciu poniżej, ma wysokość 45 metrów, a widoczny na rycinie kościół stoi na wzgórzu wznoszącym się 50 metrów nad okolicznym terenem – razem 95 metrów. Na szczycie wieży przygotowano pomost, z którego miał na swojej lotni wzlecieć Jan Wnęk. Datę wzlotu wyznaczono na odbywające się w czerwcu Zielone Świątki, czyli kościelne święto Zesłania Ducha Świętego, kiedy w parafialnym kościele w Odporyszowie będą wielkie uroczystości nazywane odpustem. Do Odporyszowa przybywało i przybywa na religijne uroczystości szczególnie dużo ludzi, bo jest to Sanktuarium Koronowanego Cudownego Obrazu Matki Boskiej Odporyszowskiej. W polskiej tradycji na odpust podążają tłumy, zwabione nie tylko religijnymi obchodami, ale też licznymi kramami, które przy takiej okazji ich właściciele rozstawiają wokół kościoła. Lotnię wciągnięto na pomost specjalnie do tego celu przygotowaną windą, a sam lotnik i jego pomocnik dostali się na pomost po schodach i drabinach. Pomocnik pomógł przymocować Janowi Wnękowi lotnię, zaciskając skórzane paski na jego piersiach, rękach i nogach. Znając naszą polską pobożność można mieć niemal pewność, że ten pierwszy daleki lot Jana Wnęka odbył się po głównym odpustowym nabożeństwie, czyli po sumie i podczas niej były również wznoszone do Boga modły o szczęśliwy lot. Wreszcie nadeszła ta niepowtarzalna chwila, kiedy coś pomyślnie dzieje się po raz pierwszy: Jan Wnęk skoczył, a właściwie wzleciał w powietrze na swoich skrzydłach, przeleciał około dwóch kilometrów i szczęśliwie wylądował. Na miejsce lądowania pobiegło tysiące uczestników odpustu i zarazem tego lotniczego pokazu, by nagrodzić bohatera gorącą owację. Owe niezwykłe wydarzenie roku 1866 odnotowane w kalendarzu wydanym w Krakowie.
Większość źródeł podaje, że pierwszy długodystansowy lot Jana Wnęka odbył się w Zielone Świątki 1866 roku. Taką też datę podałem na internetowej stronie, w moim opisie jego niezwykłych dokonań. Dopiero później w moje ręce trafiła książka napisana jeszcze wiele lat przed epoką internetu, która podaje najwięcej niezwykłych i zarazem rzetelnych informacji o Janie Wnęku. Aleksander Minorski – autor książki „Ikar znad Dunajca” – wiele czasu poświęcił na rozmowy z mieszkańcami Odporyszowa i jego okolicy, aby zebrać jak najwięcej informacji o ich wybitnym ziomku sprzed stu lat. Te rozpoznanie i wywiady prowadził w latach 60-tych XX-tego wieku, kiedy żyli jeszcze ci, których rodzice pamiętali Jana Wnęka. Między innymi wiele się dowiedział od mieszkańca Odporyszowa, którego matka była koleżanką żony Wnęka. Ponadto bardzo dużo informacji zdobył od profesora Tadeusza Seweryna – dyrektora Muzeum Etnograficznego w Krakowie, któremu jeszcze w latach 30-tych zięć Jana Wnęka drobiazgowo opisywał jak jego teść mocował na sobie „lota” i wiele innych szczegółów. Zaskakującą była zawarta w tej książce informacja, że pierwszy długodystansowy lot z wieży kościoła Wnęk odbył rok wcześniej, w porze żniw, kiedy mógł liczyć, że jak najmniej ludzi będzie go oglądać, aby – jak można sądzić – było jak najmniej świadków niepowodzenia, gdyby coś poszło nie tak jak trzeba. Lot przebiegł pomyślnie, ale jednak „lota” się trochę zniekształciły i niekiedy wpadały w czasie lotu w drgania. Po żniwach Jan Wnęk zabrał się za udoskonalanie swojej konstrukcji. Wykorzystał wtedy do badań zachowania skrzydeł w locie kierat, którego rysunek tutaj zamieściłem. Kierat działał w ten sposób, że do jego dyszli zaprzęgało się konie, albo woły, które chodząc w kółko obracały dużym zębatym kołem, a obroty tego koła przechodziły przez kolejne zębate koła do wału, którego drugi koniec napędzał różne rolnicze maszyny: młocarnie, wialnie, sieczkarnie. Jan Wnęk do końca jednego z dyszli zaprzęgał dwa konie, na które siadali lubiący przejażdżki chłopcy, a do końca przeciwległego dyszla mocował skrzydło ze swoich „lotów”. Mówił chłopcom, żeby poganiali konie do coraz szybszego biegu, aż skrzydło zacznie świstać, a sam zasiadał na środku kieratu, aby obracając się razem z nim dokładnie obserwować i słuchać co się będzie działo. Tak badając skrzydła swoich „lotów”, zmieniając ich kształt i wygięcie, doszedł wreszcie do tego, że nie wpadały już w drgania i były wystarczająco wytrzymałe. Dopiero na tak dopracowanych i sprawdzonych skrzydłach zdecydował się latać nad tłumami ludzi, a pierwszy taki oficjalny rozkładowy lot pokazowy odbył się właśnie w Zielone Świątki 1866 roku. Rozkład lotów Jana Wnęka określały daty ważnych kościelnych świąt, odpustów i jarmarków. Oczywiście loty się nie odbywały, jeśli nie było odpowiedniej pogody – tak jak i w naszych czasach. Bo tak naprawdę, mówiąc naszym współczesnym językiem, Jan Wnęk z proboszczem Stanisławem Morgenszternem prowadzili pierwszą na świecie lotniczą firmę od lotniczych pokazów, która zarabiała nie tylko na siebie, ale i na kościół w Odporyszowie. Pierwsza ich „firma” oferowała wiernym odwiedzającym to znane pielgrzymkowe miejsce niezwykłe artystyczne i religijne doznania przy oglądaniu Drogi Krzyżowej dłuta Jana Wnęka, zwiększając hojność pielgrzymów dających „co łaska” na tacę, a druga – „lotnicza firma” tych dwóch niezwykle udanych wspólników jeszcze tę hojność zasadniczo zwiększała. Ta hojność biedaków była parafii i jej proboszczowi bardzo potrzebna, bo na bogatych ziemskich właścicieli nie miał raczej co liczyć, skoro zdecydowanie stał po stronie chłopów, a po chłopskim powstaniu w roku 1846 między chłopami i panami istniały uprzedzenia, żale i nienawiści. To, że od pierwszego dalekiego lotu z wieży kościoła do pierwszego dalekiego lotu pokazowego dla licznie zgromadzonych ludzi upłynął prawie rok nie powinno nikogo dziwić, kto choć trochę zna historię lotnictwa i przezorność jego najwybitnieszych pionierów. Przecież dokładnie tak samo postąpili bracia Wright, którzy po pierwszych udanych wzlotach ich samolotu przed nielicznym audytorium jeszcze przez kilka lat go udoskonalali, zanim zdecydowali się na lotnicze pokazy dla tłumów i na zaoferowanie ich latającego aparatu Amerykańskiej Armii. Natomiast naukowe podejście Jana Wnęka do odporności lotniczej konstrukcji na drgania i wykorzystanie do badań kieratu, skoro nie było jeszcze aerodynamicznego tunelu, może nas napawać podziwem i dumą – tak, jak całe jego dzieło.
Jeżeli zagłębimy się w historię techniki, a zwłaszcza lotnictwa i astronautyki, to nawet przy niesamowicie skrupulatnie przygotowywanych wzlotach pierwszych kosmicznych rakiet bardzo rzadko udawało się uzyskać pełny sukces za pierwszym startem. Wystarczy popatrzeć na filmy z tamtego czasu. Wyjątkowy był pierwszy lot na księżyc, kiedy już za pierwszym razem wszystko musiało się udać i się udało, przez co mówi się o tym locie jako o jednym z największych osiągnięć ludzkości. Uczciwość nakazuje, aby sukces Jana Wnęka widzieć podobnie. Oczywiście zawsze znajdą się ludzie, którzy będą mówić głupstwa, że się chłopu udało i nie ma w jego dokonaniu niczego niezwykłego. Każdy kto choć ma trochę zrozumienia dla nauki i techniki takich bzdur nie będzie opowiadał. Tym bardziej nie będzie opowiadał, gdy uświadomi sobie wielkość dokonań naszego bohatera w dziedzinie sztuki. Gdyby nawet nie miał żadnych lotniczych zainteresowań i sukcesów, to nie byłby anonimową bliżej nieokreśloną postacią dzięki swoim niezwykłym rzeźbom o wielkiej artystycznej wartości. Pewien znany naukowiec powiedział kiedyś, że niektóre naukowe odkrycia rzeczywiście powstały przypadkiem, ale zawsze zdarzały się tylko ludziom odpowiednio do tych przypadków przygotowanym. Podobnie jest w technice. Jan Wnęk był wyjątkowo dobrze przygotowany żeby odnieść sukces, podobnie jak na przykład twórcy pierwszego udanego silnikowego samolotu, bracia Wright – Wilbur i Orville, których portrety są poniżej. Trzeba tutaj też zaznaczyć, że latający aparat Jana Wnęka miał faktycznie więcej wspólnego z bezsilnikowym samolotem-szybowcem, niż z lotnią, której udany pierwowzór stworzył w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku Francis Rogallo, potomek polskich imigrantów do USA i pracownik NASA. Lotnią steruje się przesuwając względem niej pilota. Swoim latającym aparatem Jan Wnęk sterował skręcając końce skrzydeł przymocowanymi do nóg cięgnami. Od czasu swego pierwszego długiego lotu wiele razy wzlatywał z wieży kościoła przy okazji różnych większych zgrupowań mieszkańców jego okolicy: odpustów, świąt, jarmarków. Że musiały być częste owe loty niech zaświadczy to, iż jego lotnia zaczęła się zużywać i postanowił zbudować nową tej samej konstrukcji. Do roku 1869 wszystkie loty przebiegały bezpiecznie, ale wreszcie zdarzyło się nieszczęście: W czasie odpustu odbywającego się 20 czerwca 1869 roku, czyli w trzy lata po pierwszym dalekim locie, w trakcie tego lotu jeden z pasów mocujących lotnię pękł po przeleceniu 500 metrów, przez co Jan Wnęk stracił równowagę i runął w dół na ostre kamienie. Niestety – nawet i dzisiaj zdarzają się wypadki lotnicze. Ciężko potłuczony przez trzy tygodnie walczył ze śmiercią zachowując przytomność. Wielokrotnie pytał się bliskich i przyjaciół kto pójdzie w jego ślady i będzie latał podobnie jak on? Wreszcie śmierć go zmogła 10 lipca 1869 roku, gdy miał zaledwie 41 lat. Owdowił żonę i osierocił troje dzieci. Nikt po jego śmierci nie poszedł w jego ślady, a wielki świat o nim nie usłyszał. Czy rzeczywiście jego heroiczny wysiłek by wzlecieć w przestworza był daremny i tragiczny? To nie tak. Tak jak wcześniej napisałem, jego rola, jak i podobnych my bohaterów, była inna, niż tych, za którymi ruszył pochód nowej techniki. Nawet dzisiaj, kiedy samoloty są niby czymś powszednim, u większości nieoczekiwany przelot samolotu wzbudza radosne podniecenie i ciekawość. Jak wielkie wrażenie i euforię musiały wzbudzać jego loty w początku drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Wprawdzie nie poznał go wielki świat, ale jednak poznały go tysiące dorosłych i dzieci, które takie wydarzenia szczególnie przeżywają. Kiedy tylko była odpowiednia pogoda, w dni jarmarków, świąt i odpustów wzlatywał nad tłumy sobie podobnych pogardzanych przez resztę społeczeństwa chłopów, rzemieślników, biednych sklepikarzy i ludzi wielu innych pospolitych zawodów, Polaków i Żydów, którzy na ogół tak jak ich polscy przyjaciele klepali prowincjonalną biedę. Ale zwróćmy uwagę w jakich szczególnych czasach to się odbywało. Nadchodziło nowe. Podobnie jak teraz nadchodzi w wielu tak zwanych krajach trzeciego świata. Rozwijała się technika, rozwijały się duże miasta, w których powstawały fabryki, dzięki nauce i technice coraz więcej zbiorów można było wyciągnąć z uprawianej ziemi. W pisanej bez większego zastanowienia bajce dla dzieci to wszystko powinno zwiększać dostatek i szczęście wszystkich ludzi, ale w rzeczywistości na początku takiej drogi bogaci stają się jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze biedniejsi, choć bardziej wolni i niezależni niż wcześniej. Na terenie Polski podzielonej między trzy ościenne mocarstwa już nie było pańszczyzny, kiedy chłop był prawie we wszystkim zależny od swego pana, do którego należała ziemia. Skończyły się czasy, kiedy chłop był posłuszny, a pan był opiekuńczy. Przez stulecia kolejne pokolenia chłopów mogły na nieużytkach na pańskiej ziemi wypasać swój inwentarz. Z uprawianej pańskiej ziemi część plonów chłop zostawiał sobie, a część dawał swemu panu. Było biednie, ale pewnie. Teraz z chłopów zdejmowano obowiązki wobec pana, bo przecież był już wolny, więc też i z pana wobec chłopa. Bardziej opłacało się panu obrabiać całą ziemię nowymi metodami, przy których i z dotychczasowych nieużytków można było sporo wyciągnąć, zastosować do uprawy maszyny i znacznie mniej ludzi niż poprzednio, a chłop był przecież wolny, więc ze swoją rodziną mógł iść gdzie chciał. A czy miał gdzie iść, to już pana nie interesowało. Oczywiście przedstawiam tutaj w sposób bardzo uproszczony skutki tak zwanej rewolucji przemysłowej, która w Polsce też już się zaczęła, kiedy Jan Wnęk zachwycał ludzi swymi niezwykłymi lotami. W tym czasie w Ameryce w całym USA po wojnie secesyjnej nie było już niewolnictwa, którego symbolem może być umieszczony tutaj obraz wybitnego meksykańskiego malarza Diego Rivery. Przemysłowa rewolucja rozkręcała się na całego. Właścicielom fabryk i w USA, i w Europie i również w Polsce nie opłacało się mieć robotnika niewolnika, za którego jest się odpowiedzialnym aż do końca jego dni. Bardziej opłacało się zatrudnić pracownika wolnego, odważnego, samodzielnego, którego można było zwolnić natychmiast, gdy tylko interes nie kręcił się tak jak należy. W USA i nie tylko wielu wcześniejszych niewolników stawało się wolnymi robotnikami w fabrykach, a w Polsce i innych krajach Europy podobnie na wcześniejszych pańszczyźnianych chłopów i ich dzieci czekały w miastach miejsca w fabrykach. Czekały też miejsca pracy za oceanem – w Ameryce, bo tam ciągle brakowało ludzi do pracy. Ale czy to takie proste wyruszyć w nieznane ze swojej wioski, albo sennego miasteczka, w którym biednie, ale pewnie żyły całe pokolenia przodków, gdzie znało się każdy kąt, każde drzewo, każdą chałupkę, a zawłaszcza innych ludzi, z którymi się było jak jedna rodzina? Przecież na to trzeba mieć prawie taką samą odwagę, wiarę i nadzieję, jakie miał Jan Wnęk, kiedy pierwszy raz wzlatywał w niebo. I on im właśnie to dawał, co tak bardzo było potrzebne przed drogą w nieznane. On – ich bohater, nie pański, nie królewski, nie cesarski, tylko właśnie ich. Ponadto dawał im poczucie tożsamości, godności, dumy ze swego pochodzenia, ze swojej kultury, a to bardzo ważne, żeby przetrwać ciężkie chwile, kiedy jest się pomiatanym wśród obcych. Dawał im też wiarę w sens marzeń. W nowym świecie, w którym były znacznie większe możliwości rozwoju, niż w starej Europie, zdolność do marzeń, wyobraźnia i odwaga mogły przynieść i niewątpliwie przynosiły nowe wynalazki i odkrycia. Ten klimat zdecydowanego pochodu ku nowemu i ciężkiej pracy w nowym świecie oddaje kolejne dzieło Diego Rivery, którego fragment tutaj umieściłem.
Spróbujmy też spojrzeć na niezwykłe dokonania Jana Wnęka oczami obecnych pracowników show biznesu, który zajmuje się masowymi widowiskami sportowymi, albo artystycznymi, a główną miarą sukcesu jest oglądalność. Pod tym względem Jan Wnęk też prawdopodobnie zalicza się do czołówki pionierów lotnictwa. Latał wysoko, latał bezpiecznie, prawie każdy lot trwał długo. Ziemia wkoło Odporyszowa była nieurodzajna, piaszczysta. W wielu miejscach porastał ją karłowaty las poprzetykany łachami piasku. To idealne miejsce do szybowcowych lotów. Nagrzany letnim słońcem piach ogrzewa powietrze, które wznosi się do góry tak szybko, że wędrowne ptaki kiedy znajdą się w takiej strudze powietrza nie muszą machać skrzydłami, żeby unosić się coraz wyżej. Tak robią na przykład bociany, których tak wiele obserwował Jan Wnęk. On też na podobieństwo bocianów korzystał z tych wznoszących się prądów powietrza. Ponadto wzlatywał w niebo gdy mogło go obserwować jak najwięcej ludzi, w czasie jarmarków, odpustów, religijnych świąt, kiedy są bardziej radośni i otwarci na ciekawe wydarzenia, niż w czasie powszednich dni ciężkiej pracy. Prawdziwy bohater potrafi dbać o każdy szczegół; również o swój wizerunek medialny – jak się teraz mówi. To nieważne, że ci, dla których wzlatywał w niebo nie stanowili jeszcze porządku na świeci, a ci, którzy ten porządek stanowili ani o Janie Wnęku słyszeli, ani go widzieli. Szło nowe, więc i to się miało zmienić. Jestem pewien, że niejedno z dzieci, które bywało na jarmarkach, albo odpustach, kiedy Jan Wnęk wzlatywał w niebo, do końca swoich dni zachowało w pamięci i w sercu te niezwykłe radosne chwile wtajemniczania w bohaterstwo. Słychać było ludowe instrumenty, śpiewy; wszystkie te dźwięki otaczał radosny, odświętny gwar ludzkich rozmów, śmiechów. Dziecięce oczy przykuwały kolorowe kramy z piernikami, cukierkami, wystruganymi z drewna zabawkami i nagle ludzie duzi i mali zadzierali głowy do góry, słychać było głosy podniecenia, przejęcia:
– Popatrzcie! Widzicie! Już wszedł na pomost! Już ma na sobie skrzydła! Już podszedł do krawędzi! Już skoczył! Leeeci!!!
I leciał, szybował nad nimi tak szczęśliwymi, jakby byli nim samym. Chyba niejedno z tych dzieci, które przeszło taką radosną, porywającą lekcję bohaterstwa nawet pod koniec swego życia, gdzieś w nowym świecie, gdzie prawo stanowiła większość, a nie mniejszość, wracało do nich pamięcią, jak wraca się do wspomnień rajskiego dzieciństwa. Wprawdzie już życie dorosłe rajem nie było, ale na daleką drogę w nieznane wzięło od swego bohatera to, co jest potrzebne żeby w nowej krainie, w nowych warunkach pomyślnie pracować na swój sukces i nowej ojczyzny. Może taki zbliżający się już do starości człowiek po dniu ciężkiej pracy w fabryce, dzięki której mógł założyć rodzinę, wybudować dom, wykształcić dzieci i żyć bardziej dostatnio niż niejeden pan z jego starego kraju, gdy zasypiał, zamykał oczy i przytulał twarz do poduszki wracał w półśnie do tamtych chwil. Do tak niezwykłych i magicznych, jakie przedstawia na swoich obrazach wielki rosyjski malarz żydowskiego pochodzenia Marc Chagall – gdy rzeczywistość staje się baśnią, a baśń staje się rzeczywistością. Coś z tego, co widać na przedstawionym tutaj obrazie „Wielka Parada”.
Obawiam się, że mogę spotkać się z pytaniami, czemu tak usilnie pragnę wywyższyć Jana Wnęka – bohatera, którego jeszcze większa część świata nie zna, skoro Polacy mają pod dostatkiem bohaterów znanych i uznanych na całym świecie?
– Ciągle wam mało – Polacy. – Może ktoś powiedzieć. – Tak to wygląda, jakbyście chcieli pokazać całemu światu, że jesteście narodem wyjątkowym, narodem wybranym, który wszystkich chce pouczać, jak należy robić demokrację, a dotąd we własnym kraju nie potraficie przejść od demokracji naiwnej, do w pełni rozwiniętej. Czy wy aby nie przesadzacie – robaczki?
Już odpowiadam: Doświadczenie demokracji naiwnej jest udziałem wielu krajów, nie tylko Polski i będzie tych krajów przybywać, bo czasy są szczególny, podobnie jak czasy bohatera tej opowieści. Nie da się przejść do wieku dorosłego, nie będąc jakiś czas dzieckiem. Dotyczy to również demokracji. Dla narodów, które dopiero zaczynają ją rozwijać to sytuacja podobna, jak przed wielką drogą w nieznane. W historii ludzkości każdy z istniejących obecnie narodów przynajmniej raz przeszedł doświadczenie ruszenia w nieznane. Nie przebyłby szczęśliwie tej wędrówki, gdyby nie miał swoich bohaterów, ludzi wyjątkowych, którzy dostrzegali i rozumieli więcej niż inni, a swymi sukcesami dawali współplemieńcom roztropność i odwagę na trudną drogę. Takie wyjątkowe jednostki nie pojawiają się często, więc trzeba pielęgnować pamięć o nich, aby mimo iż już nie są wśród nas obecni, ich przykład pomagał, gdy znowu trzeba ruszać w nieznane.
Ponadto wszystkie narody świata coraz bardziej stają się jedną wielką rodziną, a w rodzinie – jak to w rodzinie: mimo wszystkich rodzinnych związków każdy jest inny i stara się postawić na swoim. Dziadziuś wszystkim zaleca odchudzanie, babcia chce każdego karmić owsianką na mleku, mama uwielbia tak wzruszające filmy, że po każdym ręcznik jest mokry od łez, a z kolei jej małżonek uznaje wyłącznie oglądanie meczy. O wujku Leonie lepiej już nie wspominać – z tą jego skłonnością do papierosów i piwa. Żeby mimo tych wszystkich różnic rodzina się ciągle nie kłóciła, musi mieć przynajmniej jednego rodzinnego bohatera, o którym każdy z tej rodzinki powie, że jest jego bohaterem, bo gdyby się znalazł na jego miejscu, to postępowałby tak samo jak on. Taki bohater jest w rodzinie autorytetem i powoływanie się na jego przykład wszystkich godzi. Podobnie jest z wielką rodziną narodów, w której większość ludzi czyje się biedna i lekceważona, bo przy każdych gwałtownych zmianach najpierw mniejszość szybko się bogaci, a do większości dostatek przychodzi znacznie później. Trudno znaleźć bohatera, o którym każdy człowiek na ziemi myślałby podobnie, jak członkowie wspomnianej powyżej rodzinki o swoim rodzinnym bohaterze. Żeby traktował go tak, jak swojego współplemieńca, czy rodaka, choć pochodzi z zupełnie innego kraju, innej kultury i innej religii. Żeby znaleźć takich – mówiąc uczenie – uniwersalnych bohaterów dla całej rodziny narodów, każdy naród musi sobie przypomnieć wszystkich swoich bohaterów. My Polacy mamy wielu znanych i uznanych na świecie: Mikołaj Kopernik, Fryderyk Chopin, Maria Curie Skłodowska, Jan Paweł II, Tadeusz Kościuszko i innych. Możemy się na przykład wybrać do Amazonii, aby ich przedstawić dzieciom w tamtejszej szkółce dla najbiedniejszych Indian. Po naszej prelekcji na pewno usłyszymy wiele ciepłych słów, oklasków, dostaniemy kwiaty, podarunki, ale nie miejmy złudzeń, że ci wciąż jeszcze biedni i pokrzywdzeni Indianie będą o którejkolwiek z tych wyjątkowych postaci myśleć jak o swoim współplemieńcu. Inaczej ma się sprawa z Janem Wnękiem. Jego los sprzed półtorej wieku jest o wiele bliższy obecnemu losowi biednych Indian, niż naszych wielkich historycznych postaci, a jego przykład zachęci ich do poszukiwania swoich rodzimych bohaterów, z których niektórzy też mogą się okazać uniwersalni. To bardzo ważne dla budowania zgody, pokoju, porozumienia, przyjaźni i współpracy w naszych wyjątkowych czasach.
Dlatego tak ważne jest pielęgnowanie kultury każdego narodu, bo jeśli jego kulturę można porównać do korony, to bohaterowie są w niej perłami i brylantami. Każdy naród powinien wysoko nieść swoją „koronę”, żeby inne narody widziała, że nie jest gorszy od innych, a to czy znajdujące się w niej perły i brylanty są sprzed kilku lat, czy sprzed kilku tysięcy lat nie ma istotnego znaczenia, jeśli ludzie wciąż pamiętają o swoich bohaterach i na nich się wzorują.
Żeby się nie przemęczyć zbyt podniosłymi mowami, przedstawię sprawę bardziej konkretnie: Już nawet małe dziecko wie, że jeśli ludzie grają w grę liczbową, to niektórym udaje się wygrać bardzo dużo pieniędzy, trochę więcej jest tych, którym się ta gra nawet dość opłaciła, a najwięcej jest tych, którzy od czasu do czasu coś tam wygrają, ale w sumie więcej na grę wydają, niż z niej zyskują. Nie ma znaczenia, czy grający jest wykształcony, czy nie, jaki jest kolor jego skóry i z jakiego jest narodu, czy jest się kobietą, czy mężczyzną. Milion dolarów ma szansę wygrać każdy, ale to nie znaczy, że wygra. Tym jak duża jest szansa na wygranie miliona, a jak duża na przykład na wygranie jednego dolara zajmuje się statystyka. To nauka, która właśnie do takich spraw jest przeznaczona. Z kolei ona korzysta z rachunku prawdopodobieństwa, który jest działem matematyki. Prawdy matematyki są absolutne. Wiadomo, że 2×2=4 i czy to się komuś podoba, czy nie, nikt ani nic nie jest w stanie tego zmienić.
Jan Wnęk – sądząc z jego dzieła – był geniuszem, choć nie umiał czytać i pisać. Urodzić się geniuszem to tak, jak wygrać milion dolarów w grze liczbowej. Również tym rządzi statystyka zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa. Nie znaczy to wcale, że rodzice i nauczyciele niepotrzebnie nakłaniają dzieci do nauki pisania i czytania, bo gdyby Jan Wnęk miał szczęście zdobycia dobrego wykształcenia, znacznie szybciej pojawiłyby się nowoczesne samoloty do przewozu pasażerów i towarów. Jeśli na przykład czterdzieści lat temu milion dolarów wygrała babcia – że wrócimy do tego interesującego tematu – to szansa, że teraz podobną sumę wygra jej wnuczek jest bardzo mała. Oczywiście o ile wnuczek nie robi jakichś sztuczek ze swoim dobrym znajomym – prezesem firmy od liczbowych gier. Rodzina jest niewielką grupą ludzi, a im mniejsza grupa ludzi gra, tym mniejsza jest szansa, że ktoś z nich wygra ten upragniony milion.
Są na ziemi takie małe szczęśliwe wyspy, gdzie niezbyt uważnemu przybyszowi życie wydaje się rajem, jak widać to na załączonych zdjęciach. Ani za ciepło, ani za gorąco, ani za sucho, ani za wilgotno; wszystko jak w sam raz. Morze pełne ryb, drzewa pełne smacznych owoców, mnóstwo kwiatów, wśród których fruwają wielobarwne motyle. Między drzewami przelatują kolorowe rajskie ptaki i przecudnie śpiewają. O tej niewielkiej społeczności tubylców na tej niedużej wyspie można by powiedzieć, dopóki im się dobrze nie przyjrzy, że żyją prawie tak, jak bogaci ludzie na wczasach. Nie używają budzików, tylko wstają rano dopiero wtedy, gdy już wyśnią wszystkie sny. Później małe śniadanko z miejscowych przysmaków. Po śniadanku trochę męskiej pracy przy naprawie sieci, albo łodzi i trochę kobiecej w przydomowym ogródku. W międzyczasie małe dzieci bawią się wystruganymi z drewna zabawkami, a starsze idą do lasu zerwać z drzew trochę słodkich owoców. Później mężczyźni idą do pobliskiego morza na połów ryb, a mamy ze swoimi dziećmi na złocistą słoneczną plażę, gdzie pilnują bawiące się dzieci, plotkują z sąsiadkami i przypatrują się swoim mężom w ich długich łodziach jak łowią ryby. Potem jest obiad, po obiedzie drzemka, ale po drzemce zaczyna się dziać coś dziwnego: Niektóre kobiety malują na płótnach jakieś dziwne postacie. Jeśli nie znający tych obyczajów przybysz zapyta kogo one przedstawiają, to usłyszy, że bohaterkę, albo bohatera ich ludu. Podobnie jest z mężczyznami; też niektórzy z nich rzeźbią jakieś dziwne postacie w drewnie, czy kamieniu, albo też lepią z gliny i tłumaczą, że to są ich bohaterowie. Ktoś gra na ludowym instrumencie ich melodię, ktoś śpiewa, a dziewczęta i chłopcy tańczą taniec przedstawiający walkę bohatera sprzed tysięcy lat z pewnym zagadkowym i okropnym potworem. Wieczorem po kolacji siadają przy ognisku i opowiadają dzieciom swoje baśnie i legendy. Jeśli na takiej wyspie zjawi się człowiek ze świata pełnego budzików, telefonów, komputerów, samochodów, samolotów, biur, fabryk i hipermarketów, to może mu się wydawać, że nie tylko dzieci są tam dziecinne, ale również dorośli. Jednak pewni uważni naukowcy zauważyli, że podobne postacie na obrazach i rzeźbach, podobne śpiewy i tańce oraz baśnie i legendy można dostrzec i na innych wyspach. Problem jednak w tym, że od jednej wyspy do drugiej jest po kilka tysięcy kilometrów.
– Wiecie – mówili jedni naukowcy – przodkowie tych tubylców kilka tysięcy lat temu przepłynęli przez ogromne morze z wyspy na wyspę.
– Niemożliwe – mówili inni – przecież to tacy wygodni i dziecinni ludzie, bardzo mili, ale żeby mieli odwagę i rozum odbyć taką długą i niebezpieczną wyprawę? To nam się w głowie nie mieści.
A jednak ci pierwsi mają rację, co udowodnił wielki norweski podróżnik Thor Heyerdahl swoją niezwykłą podróżą na tratwie Kon-Tiki, którą widać na zdjęciu obok. I teraz wszystko staje się jasne, gdy połączymy wiedzę o grach liczbowych, geniuszach i naszych kochanych tubylcach. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, kiedy ludzie jeszcze nie spisywali, tylko zapamiętywali swoje dzieje, na jakimś lądzie żył lud, któremu już tam było za ciasno, więc trzeba było ruszyć w nieznane. Z tego ludu pochodzili też przodkowie naszych tubylców.
Pojawił się wtedy geniusz-bohater, który dał ludziom przykład roztropności potrzebnej, by wyprawa przebiegła bezpiecznie, odwagi, aby nie bali się ruszyć w nieznane i wiarę, że człowiek może osiągnąć to, co najpierw wydaje mu się niemożliwe do osiągnięcia. Ruszyli – i udało się. Niegdyś duży lud rozdzielił się na małe grupy mieszkające na swoich małych szczęśliwych wyspach, z których jedna od drugiej jest oddzielona tysiącami kilometrów oceanu. Jednak w takich małych szczęściach czai się niebezpieczeństwo. Tak jak w niewielkiej rodzinie szansa częstego wygrywania miliona dolarów jest niezmiernie mała, tak też szansa na częste pojawianie się geniuszy – bohaterów w niewielkiej społeczności również jest bardzo mała. Roztropność nakazuje pielęgnować jak skarb pamięć swoich bohaterów, choćby byli sprzed tysięcy lat, bo nigdy nie wiadomo kiedy przyjdzie znowu ruszyć w nieznane, zaś nowy bohater szybko może się nie pojawić i nasi kochani tubylcy robili to i nadal robią. Bardzo roztropni ludzie, a że ich bohaterowie są inni niż obecnie spotykani w telewizji, czy komiksach, tylko na przykład tacy, jak na umieszczonej poniżej rycinie? Czasy kiedy ich bohater żył jako normalny rzeczywisty człowiek są bardzo odległe, a pamięć ludzka jest niedoskonała. Doskonalsze od niej są ludzkie uczucia: podziw, uwielbienie, miłość. Przekazywana w opowieściach przez całe pokolenia historia bohatera zmienia się jak odnawiana przez tysiąclecia bardzo stara świątynia, której ściany, rzeźby, obrazy niszczy deszcz i wiatr. Kolejni robotnicy przy naprawach coś zmienią, coś przerobią i po stuleciach wygląd świątyni jest inny, niż był na początku. Niezmienny jest tylko duch, idea bohatera, który w tej „świątyni” mieszka i ożywia nasze uczucia. Naukowcy udowodnili swoimi badaniami, że bardzo małe społeczności, które nie potrafiły zachować pamięci swoich bohaterów pogrążały się w apatii, w niechęci do życia i robienia tego, co robili ich przodkowie. Przodkowie łowili w morzu ryby, im się już nawet nie chciało łowić ryb w najbliższej rzece. Przodkowie umieli szyć skórzane ubrania, oni chodzili prawie nago, a gdy przyszły niespodziewanie większe chłody i deszcze ze śniegiem, to zamiast okryć się czymś ciepłym i ruszyć do cieplejszych krain, poprzeziębiali się, zakatarzyli, dostali zapalenia płuc i wreszcie wszyscy pomarli. Dlatego tak ważne jest pielęgnowanie przez każdy naród swojej kultury, do której należą zarówno bohaterowie z czasów bliskich, jak i bardzo dalekich, którzy z konieczności musieli przenieść się do baśni.
Zanim skończę chciałbym wyjaśnić jeszcze jedną sprawę: Bardzo często w moim wypracowaniu używam słów: „bohater”, albo „geniusz”. Nie oznacza to wcale, że w moim przekonaniu bohaterem, albo geniuszem może być tylko mężczyzna. To tylko zasadzki gramatyki. Skoro kobieta ma taką samą szansę wygrać milion dolarów, jak mężczyzna, to również ma taką samą szansę bycia geniuszem, jak i on. Dłuższe rozwodzenie się nad sprawą tak oczywistą nie ma sensu. Inna rzecz, że w historii bohaterskie kobiety rzadziej miały możliwość wykazania się swoim geniuszem, niż mężczyźni, ale to już zupełnie inna historia. Chociaż Jan Wnęk był geniuszem i mężczyzną, to i tak jego geniusz nie został w pełni wykorzystany, bo w przeciwnym razie już pod koniec dziewiętnastego wieku ludzie masowo by fruwali na skrzydłach jego konstrukcji, podobnie jak jakiś czas później masowo jeździli samochodami Henry Forda. Zawsze w historii ktoś się czuje ważniejszy niż powinien, a ktoś jest mniej doceniony, niż na to zasługuje. A jeśli chodzi o Panie, to mimo wszystkich przeciwności też jest sporo genialnych bohaterek, zarówno tych, których dzieła są solidnie udokumentowane, jak i tych bardzo dawnych, które podobnie jak mężczyźni przeszły do baśni. Pomyślmy o Szeherezadzie, bohaterce „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, jednego z największych skarbów kultury nie tylko arabskiej, ale i światowej. Widząc jakimi drogami ludzie rzeczywiści przechodzą do baśni możemy być pewni, że za tą bajkową postacią stoi jakaś genialna facetka z bardzo dawnych lat.
A na zakończenie chcę zaapelować zarówno do dzieci i młodzieży, dla których zwłaszcza mozoliłem się przy tym przydługim tekście, jak i do dorosłych: Nie wstydźmy się naszych „korzeni”, naszej kultury, naszych bohaterów z czasów bliskich, jak i ukrytych za baśniową dekoracją. Lepiej przedstawiać sobie wzajemnie swój kulturowy dorobek, niż do siebie strzelać.
Drugi artykuł o p. Wnęku, autorstwa p. doktora Stanisława Wałęgi:
W Muzeum Etnograficznym w Krakowie można oglądać model skrzydeł nałożonych na figurkę człowieka. Są to domniemane „lota”, skonstruowane przez Jana Wnęka, chłopa z Karczówki, który pierwszy pokonał przestworza na aparacie cięższym od powietrza. Loty szybowcowe wykonywał on we wsi Odporyszów koło Dąbrowy Tarnowskiej w latach 1866-1869, a więc 25 lat przed Niemcem, Ottonem Lilienthalem uważanym za ojca i pioniera lotnictwa. Niestety owe pierwsze w dziejach lotnictwa loty poszły na długie lata w zapomnienie. Zasługa odkrycia polskiego Ikara i udowodnienie jego pionierskiej działalności przypada prof. Tadeuszowi Sewerynowi, dyrektoro-wi Muzeum Etnograficznego w Krakowie, historykowi i badaczowi polskiej sztuki ludowej. W roku 1932 natknął się on w Odporyszowie i Karczówce na ludzi, którzy osobiście znali i pamiętali Jana Wnęka oraz na własne oczy widzieli, jak latał z dzwonnicy przy kościele w Odporyszowie na własnoręcznie wykonanych „lotach”. Znalazł tam też rzeźby Jana Wnęka i część z nich zakupił do Muzeum Etnograficznego. Jedna z nich przedstawia mnicha o chudej, pociągłej twarzy, wysokim, myślącym czole, przenikliwych oczach, długich opadających wąsach i obfitej brodzie. Istnieje przypuszczenie że jest to autoportret Jana Wnęka. Może zasłyszana przez niego w dzieciństwie baśń o „skrzydlatym mnichu”, Cyprianie, z Czerwonego Klasztoru nad Dunajcem w Pieninach, spowodowała że swą postać na autoportrecie przyoblekł w habit mnicha. Loty na skrzydłach Jana Wnęka są faktem. O jego próbach latania opowiadał Sewerynowi zięć Jana Wnęka. On też podał Sewerynowi pewne szczegóły budowy „lotów” swego teścia, dzięki czemu można było zrekonstruować rzypuszczalny ich wygląd. Oryginał niestety nie dochował się naszych czasów. Dotąd również żywa jest tradycja lotów Jana Wnęka w Odporyszowie i sąsiednich wsiach, gdzie do tej pory mówi się o Janie Wnęku, jako o człowieku, który wiele rzeźbił i „frukał”. Fakt odbywania się lotów Wnęka potwierdza też stanowczo proboszcz odporyszowski, Antoni Ślęzak, przebywający od roku 1933 w Odporyszowie. Powołuje się on na to, że loty Wnęka odbywały się w czasie odpustów w Odporyszowie na oczach tysięcy ludzi. O lotach Jana Wnęka pisano też wiele w prasie warszawskiej w latach 1868- 1869. Wiedziano też o nich w Galicji. Jedna z gazet krakowskich podała w roku 1868 wiadomość, że jak jej doniesiono „w powiecie tarnowskim dziwak chłop lata z dzwonnicy”. Wiadomość tę zresztą ów dziennik podał mimochodem, na marginesie takich sensacji, jak kradzież na balu brylantów arystokratce i narodziny dwu cieląt zrosłych brzuchami. Te notatki w ówczesnej prasie krakowskiej i warszawskiej o lotach „chłopa dziwaka” są koronnym dowodem, że loty takie się odbywały i że wiedziano o nich w ówczesnej Polsce, choć nie przywiązywano do nich większej uwagi. Po śmierci Wnęka zarówno jego jak jego lotnicze wyczyny okryła patyna zapomnienia. Nie ma nazwiska Wnęka w „Encyklopedii Powszechnej PWN”. Polscy historycy lotnictwa nie odnotowali ani jego nazwiska ani jego lotów, bo po prostu o nich nie wiedzieli lub uważali je za fantazję, jak podanie o „skrzydlatym mnichu” Cyprianie. Tym większa jest zasługa prof. Seweryna, że wydobył z zapomnienia postać tego genialnego konstruktora-samouka i upomniał się o należne mu pierwsze miejsce wśród pionierów nie tylko w Polsce, ale i w świecie. Prof. Seweryn interesował się chłopskimi twórcami i wynalazcami. Owoce swych długoletnich poszukiwań przedstawił w książce pt. „Technicy i wynalazcy ludowi”, wydanej w Warszawie w 1961 r. Ż pracy tej dowiadujemy się też o innych chłopskich eksperymentatorach, próbujących lotów napowietrznych, choć nieudanych. Na faktach, które ustalił profesor Seweryn, korzystający z informacji zięcia Wnęka i starych mieszkańców Odporyszowa oraz na materiale zebranym przez księdza społecznika z Odporyszowa, proboszcza Antoniego Ślęzaka, można pokusić się o próbę odtworzenia życia i prac Jana Wnęka, chłopa analfabety, który na swych „lotach” dokonywał przelotów na fantastyczne – jak na owe czasy – odległości, wynoszące od półtora do trzech kilometrów. Jan Wnęk urodził się w 1828 r. jako syn chłopa pańszczyźnianego we wsi Karczówce koło Dąbrowy Tarnowskiej. Już w dzieciństwie lubił rzeźbić figurki i małe łódeczki z kory Gdy podrósł, jeden z okolicznych cieśli zaproponował rodzicom Janka, aby oddali syna do niego na naukę. Młody Wnęk szybko wyuczył się ciesiołki i budownictwa. Stale też majsterkował i ulepszał narzędzia rolnicze a z lipowego drewna rzeźbił różne znane mu osoby. Zainteresował się tym proboszcz w Odporyszowie, ks. Stanisław Morgensztern, wielki patriota i społecznik, późniejszy poseł do Sejmu galicyjskiego. Był on w Jerozolimie i widział tam „Drogę Krzyżową”. Zapragnął mieć podobną w Odporyszowie i postanowił poruczyć tę pracę Wnękowi. Zawiózł go do Krakowa i zaprowadził go przed ołtarz szafowy w Kościele Mariackim aby zobaczył jak po mistrzowsku rzeźbił swe postacie Wit Stwosz. Wnęk ożenił się z Marianną – nie Ludwiką, jak podaje Minorski – Cimborówną, mieszkanką tej samej wsi. Przy domu wybudował sobie dużą pracownię rzeźbiarską na palach. Opuszczona podłoga umożliwiała mu rzeźbienie figur wysokich na parę metrów. Na życzenie proboszcza wykonał ponad 200 rzeźb z lipowego drewna. Do dziś na odporyszowskim cmentarzu zachowało się jeszcze 86 rzeźb. Widać w nich rękę nie lada mistrza. Ogółem w ciągu 20 lat wykonał Wnęk ponad 500 rzeźb, przedstawiających postacie ludzkie z jego otoczenia, w tym jego własne podobizny i proboszcza Morgenszterna. Trzeźwy umysł Wnęka znajdował często proste rozwiązania. Widząc jak chłopom łamały się często osie drewniane, namówił ich aby używali osi żelaznych. W głowie jego rodziła się myśl, aby wynaleźć wóz bez zaprzęgu konnego i przyśpieszyć jego bieg przez zastosowanie do jego poruszania jakiejś machiny lub napędu żaglowego. Aleksander Minorski w swej zbeletryzowanej biografii Jana Wnęka pt. „Ikar znad Dunajca”, wydanej w Warszawie w 1970 r., podaje, że Wnęk po kilku próbach zbudował lekki samochód napędzany mięśniami. Później już w całości pochłonęła go idea lotu na aparacie cięższym od powietrza. Jan Wnęk już w dzieciństwie marzył o tym. by jak ptak latać i szybować w powietrzu. Któregoś dnia znalazł nad stawem zabitą dziką kaczkę. Zaczął rozkładać jej skrzydła i badać, jak są zbudowane. Innym razem za przedmiot badań wziął martwego bociana, zabitego przez jakiegoś łobuza. Zauważył, że piórka w jego skrzydłach zachodziły na siebie niby gonty na dachu lub na śmigach wiatraka i że były puszyste. Przede wszystkim wyróżniały się długie twarde pióra, służące do lotu. Pod puchem wyczuł kości złożone, jak i jego ręka, z ramienia, przedramienia i dłoni. Nie czul prawie wagi bocianiego ciała. Mały Wnęk postanowił wtedy, że gdy dorośnie, to zbuduje sobie takie skrzydła i będzie na nich latał. Zaniósł martwego ptaka do szopy i starannie wyciął kozikiem w desce lipowej płaskorzeźbę skrzydła bocianiego ze wszystkimi piórkami. To już nie była zabawa, lecz początek poważnych badań nad budową ptasich skrzydeł. Kiedy oglądał ołtarz w Kościele Mariackim, stwierdził, że Wit Stwosz, typowy mieszczuch, nie znał dobrze konstrukcji skrzydeł ptasich, jakimi przybrał postacie aniołów. Jak dokładnie musiał Wnęk przyglądać się budowie skrzydeł ptaków szybujących, o tym świadczą dzisiaj skrzydła aniołów, które sam rzeźbił. Są one bardzo wiernie oddane i można powiedzieć, że na nich to właśnie przeprowadzał analizy teoretyczne przyszłych skrzydeł, gdyż jako analfabeta nie potrafił swoich myśli przelać na papier ani też korzystać z jakichkolwiek opracowań. W przeciwieństwie do Lilienthala, który był inżynierem, czy Tańskiego, którzy zanim zaczęli latać zapoznali się wprzód z całą literaturą, Jan Wnęk opierał się jedynie na własnych obserwacjach, wyciągał z nich wnioski i co jakiś czas udoskonalał swe rysunki. Całymi miesiącami podglądał technikę poruszania się ptaków w powietrzu. Obserwował szczególnie bociany, dzikie gęsi i nietoperze. Zauważył, że bocian po wyjściu z bagna podskakuje i wymachuje skrzydłami, bierze długi rozpęd po łące i z wielkim trudem i wysiłkiem wznosi się w górę, natomiast kiedy wzlatuje z dachu, to odbiwszy się nogami od dachu bardzo daleko płynie lotem ślizgowym na prawie nieruchomych skrzydłach. Podobnie dzikie kaczki i gęsi gęgawy, zwykle szybko bijące powietrze i wydające przenikliwy świst skrzydłami, w pewnych momentach prawie nimi nie poruszały, a mimo to szybowały chyżo w powietrzu, jakby im pomagała jakaś niewidzialna siła. Obserwacje te naprowadziły Wnęka na odkrycie w atmosferze ciepłych prądów wznoszących, tzw. „kominów”, z których powszechnie dziś korzystają szybownicy. Być może nie znał zasad ich powstawania, ale o ich istnieniu wiedział na pewno i chciał je wykorzystać, tak jak to czyniły obserwowane przez niego bociany. Zauważył, że skacząc z wysokości bociany długo szybują, poruszając jedynie z lekka skrzydłami i wznoszą się wysoko na darmowej sile, same nie pracując. Wnęk notował w pamięci pory roku, dnia, warunki atmosferyczne, zależności występowania prądów wznoszących od nagrzania terenu – wszystkie te dane układał sobie w logiczne zależności. Ludzie w Odporyszowie opowiadają, że Wnęk przesiadując godzinami w „latarence” dzwonnicy o różnej porze dnia i przy różnej temperaturze, wychylając się z „latarenki” dzwonnicy, rozrzucał garściami skrzydlaki klonu i dmuchawce i śledził, czy wzlatywały one w górę czy opadały w dół. Ich zachowanie w powietrzu dawało mu wiele do myślenia. Okolice Odporyszowa, jak twierdzą fachowcy, posiadają zaskakująco korzystny układ terenowy, „kontrastowy” pod względem termicznym, charakteryzujący się obecnością różnego podłoża, a więc piasków i łanów zboża, nagrzewających się szybko i podmokłych łąk, jezior i lasów, które ogrzewają się znacznie wolniej. Pierwszy rodzaj podłoża jest „termiczny” a drugi „atermiczny”. l właśnie te różnice w nagrzewaniu się podłoża, od którego dopiero nagrzewa się powietrze prowadzą do wyzwalania konwekcyjnych prądów wznoszących, sprzyjających lotom szybowcowym. Nie wiemy dziś dokładnie, jak wyglądały „lota”, sztuczne skrzydła Jana Wnęka, na których dokonywał swych lotów szybowcowych, gdyż uległy zniszczeniu po jego katastrofie. Do modelu „lotów” Wnęka, znajdującego się w Muzeum Etnograficznym w Krakowie należy podchodzić z dużą ostrożnością, gdyż został on zrekonstruowany według ustnej relacji zięcia Wnęka. Przystępując do budowy Wnęk uznał, że na szkielet konstrukcji najlepiej nadaje się jesion, twardy i giętki zarazem. Miał dobrze wysuszone pnie jesionowe, ścięte dwa lata wcześniej. Użył ich więc teraz do budowy. Wycinał, giął i sklejał listewki. Działał w myśl zasady, by odrzucić wszystko co mogło być zbyteczne. Szkielet obciągnął cienkim wantuchowym płótnem. Od końców listewek rozpinających płótno przeciągnął ku strzemionom sznury. Płótno impregnował olejem lnianym, który mu dostarczyła wiejska olejarnia. Wszystkie łączenia, linki i dźwignie z impregnowanych szybko schnącym pokostem włókien lnianych, wielokrotnie sprawdzał. Postanowił zbadać wytrzymałość skrzydeł. Wraz z żoną Marianną przyciągnął ramię „lotów” do studziennego żurawia, zdjął przeciwwagę i przywiązał do niego skrzydło. Chwytając za łańcuch, wisząc na nim całym ciężarem ciała, ciągnęli szyję żurawia ku ziemi, a ramię wzlatywało do góry z łopoczącymi skrzydłami. Co się popsuło, naprawiali tak długo, aż wreszcie skrzydła wytrzymały obciążenie. W wyniku dokładnych obserwacji lotu ptaków i drobiazgowej analizy ich skrzydeł, Wnęk skonstruował skrzydła w ten sposób, że nadał im mimo woli profil samostateczny, tj. taki, który po wytrąceniu skrzydeł z ich równowagi przez czynniki niezależne od woli pilota, np. przez nagły podmuch, powoduje ich powrót do pierwotnego położenia. Wnęk mógł do pewnego stopnia korygować położenie swych skrzydeł w locie przy pomocy nóg, trzymanych w strzemionach, od których szły linki do końców skrzydeł. Naciskając strzemiona mógł operować końcówkami skrzydeł. Stąd wniosek, że loty Wnęka nie były lotami bezwładnymi, lecz że były sterowane przez pilota. Interesujące jest porównanie kroju skrzydeł „lotów” Wnęka i aparatu latającego pomysłu Leonarda da Vinci. Są one do siebie podobne w ogólnych zarysach, choć skrzydła „lotów” Wnęka są mniejsze i bardziej okrągło zakończone. Wnęk musiał sobie zdawać sprawę z tego, że chcąc się wznieść, musi wziąć rozbieg i osiągnąć dzięki niemu taką prędkość, która pozwoli mu oderwać się od ziemi, podobnie jak to czyniły obserwowane przez niego bociany. Ta myśl Wnęka widoczna jest w postaci wyrzeźbionego przez niego anioła, który po wykonaniu rozbiegu z rozpostartymi skrzydłami odbija się całą siłą swych mięśni od występu skalnego. Wnęk nie od razu zdecydował się na skok z dzwonnicy. Wcześniej wypróbował swe skrzydła na Górce Siedmiu Źródełek w kierunku rzeczki Żabnicy. Lotu tego dokonał wczesnym rankiem. Można sobie wyobrazić, że założył „lota” na plecy, umocował do piersi pasami, wsadził stopy w strzemiona, raz po raz naciągając sznury. Stwierdził, że leciutkie jesionowe „lota” posłusznie się wyginały a gdy zwalniał sznury posłusznie się wznosiły. Kiedy stwierdził, że bezczynne dotąd „lota” pod wpływem odrywającego się komina same się uniosły, dokonał rozbiegu i odbiwszy się piętą o głaz, kiedy już jego ciało traciło równowagę, znalazł się w powietrzu. Manewrując w powietrzu strzemionami tak osłabił sznury, że skrzydła się uniosły i wtedy wczepiony w poprzeczki rękami, przy silnym wsparciu wyprostowujących się nóg zaczął machać skrzydłami. Pierwszy lot nie mógł być długi. Gdy Wnęk nabrał przekonania o niezawodności swych skrzydeł postanowił dokonać lotu z dzwonnicy kościoła w Odporyszowie. Wznosi się ona przed kościołem na wydmie i ma wysokość, 45 metrów, ale robi wrażenie wyższej, gdyż stoi na górce wznoszącej się o 50 metrów nad doliną. Proboszcz Morgensztern zezwolił Wnękowi na lot z dzwonnicy, ale zabronił mu stanowczo przelotu nad budynkiem kościoła. Wnęk postanowił lecieć w kierunku północnym, gdzie w słoneczne dni powietrze z jarów szybko nagrzewało się i wypełzało na szczyty tworząc liczne kominy, Na tym kierunku wybudował więc wraz ze swym pomocnikiem Michałem Sowińskim pomost z wystającą długą, grubą i prężną deską jesionową, mającą służyć za odskocznię. Pierwszy znany lot Jana Wnęka z dzwonnicy kościelnej odbył się w czerwcu 1866 r. w czasie odpustu, na który z okolicy ściągnęły ogromne tłumy ludzi. Przy pomocy windy „lota” wciągnięto na szczyt wieży dzwonnicy. Sowiński zaczął Wnękowi przypinać skrzydła, mocno zaciskając paski na piersiach, rękach i nogach „lotnika”. Przez chwilę brodaty Wnęk stał na podeście ze skrzydłami niewiarygodnie przedłużającymi jego wyciągnięte ramiona. W końcu wziął rozbieg po jesionowej desce i skoczył w rozwierającą się pod nim przestrzeń. Ku zdumieniu patrzących tłumów nie spadł na ziemię, lecz zawisł w powietrzu i „machając jak ptak skrzydłami” zaczął szybko sunąć w powietrzu, aż znikł im z oczu za wzgórzem. Lądował w pobliżu Źródeł, ale nie tych nad doliną Żabnicy, ale innych wśród pól. Nadbiegli ludzie i omal mu nie połamali kości, tak go ściskali. Z powrotem jechał Wnęk z Jotami” na wozie, trzęsąc się na okropnych wybojach. Wskazując na niebo, powiedział chłopom: „tam nie miałem wybojów!” Sława o tym wydarzeniu dotarła do Krakowa, gdzie nieznany autor umieścił o locie chłopa Wnęka wzmiankę w jednym z kalendarzy. W latach 1866-69 Wnęk dokonywał dalszych lotów z pomostu przy okazji większych świąt, odpustów i jarmarków. Początkowo przelatywał ponad kilometr na swoich skrzydłach, później miał zlatywać aż na Pola Plebańskie. Chłopi w Odporyszowie twierdzą, że najdłuższy jego lot miał wynosić aż 3 km. Czy tak długie loty mogły w tym czasie mieć miejsce? Marcin Schmidt uważa, że było to możliwe właśnie w Odporyszowie, gdzie obok ciepłych nośnych prądów konwekcyjnych występują jeszcze prądy zboczowe, które mógł wykorzystać Wnęk, na co wskazywałby fakt, że jego loty odbywały się równolegle do zboczy. Ludzie bali się Wnęka, posądzali go o konszachty z diabłem. Ostatni lot odbył Wnęk w czasie odpustu w czerwcu 1869 r. Tym razem skończył się on tragicznie. Po wystartowaniu z pomostu dzwonnicy, Wnęk przeleciał 1350 metrów i nagle runął na ziemię przy Źródłach. Do dziś nie wiadomo jaka była przyczyna katastrofy. Czy źle skonstruowane nowe skrzydła, czy też – jak fama głosi- zawiść jego pomocnika Sowińskiego, który miał potajemnie przed lotem uszkodzić „lota”. Wnęk potłukł się tak ciężko, że nie mógł powstać o własnych siłach. Przeniesiony przez sąsiadów do domu, przez trzy tygodnie walczył ze śmiercią. Nieustannie rozpytywał, czy ktoś używa jego skrzydeł. Niestety nie było już śmiałków ani w Odporyszowie, ani w Karczówce, którzy by podjęli i kontynuowali jego pracę. Wnęk zmarł 10 lipca 1869 r. pozostawiając żonę i troje dzieci. Po śmierci szybko o nim zapomniano. W niepamięć poszły jego wyczyny lotnicze do tego stopnia, że za pierwszego lotnika – szybownika w Polsce uważano artystę malarza Czesława Tańskiego, który swoje pierwsze skoki – loty wykonał w czerwcu 1896r. W 1891 r., w 25 lat po Janie Wnęku Otto Lilienthal wzbił się w powietrze na skonstruowanym przez siebie aparacie latającym przelatując 15 metrów. W sumie dokonał on około 2 tysięcy lotów ślizgowych, z których najdłuższy wynosił 500 metrów. I to uznano za ogromne osiągnięcie, nie wiedząc o tym, że w jakimś tam Odporyszowie, w ówczesnej Galicji, prosty chłop analfabeta Jan Wnęk, na własnoręcznie skonstruowanych „lotach” przelatywał już 25 lat wcześniej odległość 3 km! Lilienthal zmarł podobnie jak Wnęk w wyniku upadku w czasie kolejnego lotu w dniu 9 sierpnia 1896r. Wypowiedział przed śmiercią znamienne słowa: „Dla postępu trzeba ponosić ofiary”. Na jego cześć ustanowiano „Medal Lilienthala” przyznawany za wybitne osiągnięcia w szybownictwie. Natomiast o Wnęku, któremu należy się miano ojca szybownictwa, nawet jego najbliżsi krajanie szybko zapomnieli. Nie rozumieli oni jego idei, sposobu myślenia i postępowania. Posądzali go o konszachty z szatanem. Być może dlatego o nim zapomniano, a jego „lota” – z wielką szkodą dla dziejów polskiej myśli technicznej – zniszczono. Nadszedł już chyba czas, aby Jan Wnęk zajął należne mu miejsce wśród najwybitniejszych pionierów lotnictwa.
Stanisław Konstantyn Wałęga to znacząca postać polskiej nauki, pedagogiki i dziennikarstwa. Również On publikował opracowania na temat Jana Wnęka, przez co uwiarygodniał tego niezwykłego człowieka i jego dzieło. Urodził się 14 kwietnia 1909 roku w Tarnowie. Zmarł 19 kwietnia 2006 roku. W 1928 roku rozpoczął studia na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Specjalizował się w historii i języku niemieckim. Równocześnie w roku 1930 rozpoczął pracę naukową w Towarzystwie Naukowym w Toruniu. W roku 1932 otrzymał dyplom magistra filozofii w dziedzinie historii. Do wojny mieszkał w Toruniu, opracowując historyczne prace naukowe dotyczące tego miasta i regiony, nauczając w szkole średniej i zajmując się również dziennikarstwem. Po wybuchu wojny wraz z przyszłą żoną udało mu się po wielu trudnościach przedostać do rodzinnego Tarnowa. Podczas wojny z narażeniem życia uczestniczył w tajnym nauczaniu. Po wojnie nauczał w szkolnictwie średnim i zarazem piął się po szczeblach naukowej kariery. W roku 1949 po obronie doktoratu z historii prawa na Uniwersytecie imienia Mikołaja Kopernika w Toruniu uzyskał tytuł doktora nauk humanistycznych. Aż do przejścia na emeryturę w roku 1972 nauczał, ale równocześnie poza oficjalnym zatrudnieniem działał jako naukowiec, filolog i dziennikarz. Te pasje kontynuował będąc już na emeryturze, aż do kresu swego długiego i owocnego życia. Pisał i publikował historyczne dzieła o historii Torunia, Pomorza, Warmii i Mazur. Przetłumaczył na język polski jedną ze znanych szwedzkich sag i opracował słownik fińsko-polski i polsko-fiński. Publikował w czasopismach naukowych i popularnonaukowych artykuły z dziedziny historii i kultury. Czymkolwiek się zajmował, robił to z rzetelnością naukowca, dbałością nauczyciela, aby przekazywane treści były łatwo zrozumiałe i polotem dziennikarza, by pozyskać jak najszersze grono czytelników. Zatem tym bardziej trzeba sobie cenić, że On również pochylił się nad niezwykłym dziełem i losem Jana Wnęka.
Wiersz o Janie Wnęku autorstwa Ryszarda Ostrowskiego:
BALLADA O ZŁAMANYCH SKRZYDŁACH
W chałupie Wnęków – Tekli i Marcina,
Strzechą pokrytej solidnie, jak trzeba,
Zaraz po żniwach rozległ się płacz syna.
Cieszyli nim się – jakby im spadł z nieba.
Bocian go przyniósł – co w stawisku brodził
– takich nie znajdzie na polu kapusty,
W dwudziestym ósmym dniu sierpnia się rodził
I rok był wtedy też dwudziesty ósmy.
Ksiądz go w Radgoszczy ochrzcił, w księgi wpisał,
Chrzestni – przez Żdżary – do domu odnieśli,
W Kaczówce, Jaśka jesion ukołysał,
A szumiał pięknie – dla przyszłego cieśli…
Jasiek od dziecka strugał coś kozikiem:
Majstrował wózki, skrzydlate wiatraki,
Śmiano się nieraz, że był czeladnikiem,
A wciąż jak dziecko – gapił się na ptaki…
Zręczne Jaśkowe były obie ręce,
Nie od parady była też i głowa.
Sędziwym ojcom dał pokłon w podzięce,
Za chlebem poszedł do Odporyszowa.
Tu znalazł pracę i żonę Mariannę,
A ksiądz Morgenstern nie żałował grosza,
Żeby w Krakowie Przenajświętszą Pannę
Jasiek obejrzał – tę od Wita Stwosza…
Mistrz z Norymbergi w głowie mu zawrócił,
Ołtarz Mariacki Jaśka oczarował,
Rzeźbił swych świętych jak w transie – gdy wrócił,
Aniołom skrzydła pięknie cyzelował…
Jasiek nie słyszał nigdy o Ikarze,
Jednak gdy nie miał za wiele roboty
W swoim warsztacie – w końcu był stolarzem,
Z drewna i płótna zrobił sobie „loty”.
Olejem lnianym płótno nasmarował,
Rzemieniem mocnym do ramion przytroczył,
Z wieży kościelnej – gdzie pomost zbudował –
Wyszeptał „zdrowaś Maryjo” i skoczył.
W oczach ściemniało, w piersiach tchu zabrakło,
A w uszach dzwony biły na potęgę,
Wtem wiatr pochwycił, co uniósł go w światło,
Z góry Dunajca mógł zobaczyć wstęgę.
Odtąd w odpusty albo większe święta
Gawiedź Jaśkowe loty podziwiała,
Gęby rozwarłszy, jak dzioby – pisklęta…
Marianna z dziećmi w chałupie truchlała….
W końcu się nieba o dań upomniały.
Mówiono – człowiek mściwy im w tym pomógł.
Spadł Jasiek gdy się rzemienie zerwały…
Czterdzieści jeden lat miał – skonał w domu…
Pióra mu na grób zrzucają bociany,
Gdy się do lotu zrywają nad ranem,
A starym cieślom – życiem skołatanym –
Śnią się po nocach skrzydła połamane…
Dziękujemy portalowi Xad.pl za pomoc przy artykule.